środa, 30 marca 2011

Katie

Na 10 kwietnia patrzę z nieco szerszej perspektywy, spośród wielu myśli, które dobijały się wtedy do głowy były też najprostsze pytania: kiedy ostatni raz widziałam Prezydenta? Rok 2009 był raczej spokojny, w mediach występowali przeważnie politycy rządzący. Głośna była afera hazardowa, wycofanie się USA z planów budowy tarczy antyrakietowej. A Lech Kaczyński? Znamienne było wystąpienie na Westerplatte w 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej.
Zawsze lubiłam oglądać uroczystości państwowe w święta narodowe, prezydent tak dostojnie „defilował”, zgromadzeni w patriotycznych nastrojach ludzie – dumni ze swojej Ojczyzny . Piękny był 15 sierpnia 2009, pamiętam też 11 listopada. Pomyślałam wtedy, że to być może ostatnia taka defilada z udziałem Prezydenta, w kontekście przyszłorocznych wyborów. Ale skarciłam się w duchu – przecież wybory są jesienią, a prezydent obejmuje stanowisko pod koniec grudnia! TVN emitował także wywiad z Parą Prezydencką. Prezydent zastanawiał się w jakiej Ojczyźnie dorastać będą jego wnuczki.
Zabrzmi to banalnie, ale nie wybaczę sobie, że zmarnowałam okazję zobaczenia Prezydenta, gdy odwiedzał miejscowość położoną niedaleko mnie pod koniec lutego 2010. O wizycie wiedziałam wcześniej, jednak na myśleniu się skończyło. Ostatni kadr – media pytają Prezydenta czy będzie ponownie startował – on spogląda w górę, ale na pewno znał już odpowiedź.
10 kwietnia miał być dniem, w którym zacznę uczyć się do egzaminów, w ogóle nie miałam w planie oglądania telewizji. Około 9.30 mama powiedziała mi, że słyszała coś w radiu o jakimś samolocie, który ma problemy z lądowaniem. Zostałam sama w domu, włączyłam telewizor. Czerwony pasek. Nie mogłam uwierzyć w to co czytam. Przeżyłam to co większość Polaków – szok i przerażenie. Nogi się pode mną ugięły, ziemia zapadła. Ściśnięte gardło, które nie było w stanie nic wypowiedzieć. Przerażone oczy do których cisnęły się łzy. Odruchowo wysyłałam smsy do przyjaciół. Nawet nie były ważne jakieś szczegóły, informacje. Po prostu człowiek chce być z kimś, dzielić swój ból, bezsilny szuka wsparcia. Zadzwoniłam do babci, wiedziałam, że na pewno odbierze telefon. Wykrztusiłam jedynie, że to straszne, że zginęli tacy dobrzy i szlachetni ludzie, że to koniec świata. Następne 10 godzin polegało na bezradnym gapieniu się w telewizor i jednym, ale jakże trudnym pytaniu: dlaczego? W tym dniu ważne było to, że mogłam dzielić się przeżyciami, także strachem z przyjaciółmi – na których mogłam polegać, po raz pierwszy od tak dawna miałam do kogo się zwrócić. We wtorek przed feralną sobotą spotkałam dawno niewidzianą przyjaciółkę z liceum, spotkanie jakich wiele, ale ważne w chwili, gdy świat się wali. Kolejna odruchowa myśl po tej strasznej wieści? Piątkowe wydanie Faktów. Materiał o prezydencie. Nie pojechał na jakiś szczyt czy nie zabiegał usilnie o spotkanie z Obamą. Nie kłócił się o krzesło – zarzucono mu bezczynność. I następny przebłysk świadomości - 7 kwietnia, transmisja z wizyty Tuska w Katyniu, ważna rocznica, przejdzie do historii – mówiono. Sobotni poranek – „Znowu ten Katyń…”. Tymczasem zostanie z nami już na zawsze.
Szokiem było, że zginęło tyle ważnych, zasłużonych dla Polski ludzi. Nigdy do tej pory nie słyszało się o tak licznej delegacji przedstawicieli państwa. Pierwszą osobą, o której pomyślałam była Marta Kaczyńska. Do końca nie wiem dlaczego. Kaczyńscy to wzór pięknej, kochającej się, tradycyjnej rodziny – i nagle ten idealny świat prysnął jak bajka mydlana. Tyle bólu i cierpienia, którego nie dało się przeżyć w ciszy i spokoju, bez świateł kamer i fleszy – w końcu to był Prezydent wszystkich Polaków… Zdumiewające jest też, że chociaż głośno to pytanie nie padało, to naturalnie nasuwało się – kto kandydatem na prezydenta. I wiarygodna odpowiedź też była tylko jedna. 
Ale 10 kwietnia wzbudzał też inne emocje. Coś pękło, coś się skończyło. Moja mama wygarnęła wszystko sąsiadom, którzy od ponad roku nękali nas różnymi pismami administracyjnymi. Wylała się czara goryczy, upadły ideały… 
Dziwne to były uczucia, poranek, żal, smutek, niedowierzanie, narodowa tragedia, drugi Katyń. Godziny mijają, domysły stają się faktami, moim zdaniem tylko ludzie bezduszni byli w stanie skupić się nad czymkolwiek innym. A potem zerka się na Internet, kolejne suche fakty, błyskawiczne wiadomości, my tu w Polsce, oni tam… Tak trafiłam na Twittera i Wasze komentarze. To było moje szczęście w nieszczęściu. Dzięki blogerom można było przeczytać prawdę, czasem gorzką, ale dającą do myślenia. I do dzisiaj jest to moje uzależnienie i najlepsze źródło informacji. 
Pamiętam, że w niedzielę po mszy ludzie odśpiewali „Boże coś Polskę”, a proboszcz, który nigdy nie wkracza w sprawy polityczne osobiście modlił się za ofiary katastrofy. W poniedziałek zgarnęłam z półki w kiosku wszystkie dzienniki. Nawet Wyborczą. I przez wiele miesięcy leżały gazety z tygodnia żałoby razem ze zdjęciem pary prezydenckiej i małą flagą z dnia pogrzebu. Aż w końcu po kilku miesiącach przyszedł czas, by cenne materiały schować a kiedyś przekazać potomnym.
Rozmiar tego wydarzenia był ogromny, przytłaczający, aż trudno mi uwierzyć, że przez tydzień z trudem wmuszałam w siebie jedzenie, a gdy po tych kilku dniach poczułam głód, czułam się nawet winna, że w takich okolicznościach myślę o takich bzdurach jak jedzenie. To były ponad 2 tygodnie żałoby, pogrzebów, smutku, ogromnego cierpienia, których nie życzy się nawet największemu wrogowi.
Przy okazji katastrofy po raz pierwszy od wielu lat społeczeństwo mogło powiedzieć prawdę. Nie jest słuszne stwierdzenie, że jako naród podzieliliśmy się. Zawsze mieliśmy różne poglądy i niezdrowe było udawanie, że ludzie nie mogą mieć innego zdania. Im bardziej chcemy uciekać od 10 kwietnia, tym bardziej zmierzamy donikąd.

Przepraszam, że długie, nudne i nie do końca na temat, pewnie wiele wątków mi umknęło, ale to duże poczucie ulgi móc to wszystko spisać i z siebie wyrzucić.

Paulina

W czwartek wieczorem 8. kwietnia przyjechali moi rodzice. Odwiedzili mnie w Malmö pierwszy raz od kiedy 4 lata wcześniej wyprowadziłam się z Polski. W styczniu dostałam mieszkanie, ale nie było mnie stać na jego umeblowanie. Mama i tata przywieźli meble, przybory kuchenne i mnóstwo polskiego jedzenia, którym wypełniliśmy lodówkę. 24 godziny później nie mieliśmy prądu.

Tata próbował założyć mi żyrandol i wtedy poszedł korek - nie w mieszkaniu, a w piwnicy, w zamkniętej na klucz szafeczce. Dzwoniłam po pomoc, ale jesteś Polakiem w Szwecji - musisz czekać do poniedziałku rano. W ten sposób nie mogliśmy nic ugotować, zaparzyć herbaty, a lodówka nie działała. I tak zastała nas sobota rano.

Siedzieliśmy odcięci od świata - żadnej telewizji, a baterie w laptopie i moim telefonie padły już poprzedniego dnia. Nagle zadzwonił telefon mamy - to była jej siostra, ciocia Danka. Nie pamiętam już dokładnie, co powiedziała moja mama, coś jakby "Tak?!? Wszyscy?", po czym dodała coś, czego nigdy nie zapomnę: "Z naszym Kaczorem?" i w następnej chwili powiedziałam jedyne, co przyszło mi wtedy do głowy: "Co, zginęli?".

Mama odpowiedziała, że tak, a gdy skończyły rozmawiać, przekazała nam, czego się dowiedziała - że nie wiadomo, ile osób i kto dokładnie, ale nikt nie przeżył katastrofy i prezydent z małżonką na pewno zginęli. Wszyscy znamy to uczucie, gdy myśli się "to nie może być prawdą". A jednak. Poszłam naładować telefon do sąsiada, a on już pytał, czy wiem. Koleżanka Szwedka przysłała sms:a i pytała, co myślę o tym wydarzeniu. Inna napisała, że bardzo jej przykro. Potem odzyskaliśmy prąd i cały dzień spędziliśmy przy komputerze, czytając wiadomości i oglądając filmiki na stronach informacyjnych.

Próbuję, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak skończył się ten dzień. "Katyń" oglądaliśmy chyba dzień później.

Kamila

Pamiętam beztroski początek tego poranka – byliśmy z mężem sami w naszym mieszkaniu w Kętach. Alicja (wówczas pięcioletnia) cieszyła się przedłużonymi feriami wielkanocnymi z moimi Rodzicami w Opolu. Włączyłam Trójkę – audycję prowadził Marcin Łukawski, ja czekałam na śniadanie polityków. Wojtek poszedł po świeże pieczywo – rutynowa beztroska młodego, kochającego się małżeństwa.

Beata Michniewicz zaczęła swoją audycję. Przerwała ją informując, że docierają do niej niepokojące informacje. Jej głos w tamtym momencie i kilka chwil później, kiedy dzieliła się ze słuchaczami pierwszymi strzępami informacji o katastrofie...

Wojtek wrócił z piekarni. Powiedział mu, że chyba coś się stało z samolotem Prezydenta. W Trójce puścili muzykę (Niemena?), nie mamy telewizora, więc w poszukiwaniu informacji zaczęliśmy przełączać kanały radiowe – wszędzie nadawali muzykę. Wróciliśmy do Trójki, Ryszard Kalisz prosił o spokój, Paweł Kowal wyszedł ze studia. Zadzwonili moi Rodzice, zapytali, czy wiemy, co się stało. Żadne medium nie przynosiło innych informacji. Dotarło do mnie, że nie będzie dementi – nie dowiemy się niczego nowego i chyba nie chcę się już niczego dowiedzieć. Dopadły mnie bezsilność, klęska, ból. Świadomość, że właśnie zmienił się świat.

10.04.2010 miałam 28 lat.

wtorek, 29 marca 2011

Aubrey

10 kwietnia 2010 roku zaczął się leniwie i ospale, jak to sobota ma w zwyczaju. Na nogach byłem przed godziną 9, ponieważ musiałem zawieźć kogoś w pewne miejsce. Nalałem sobie kawy z ekspresu, dolałem mleka i poszedłem do salonu, gdzie usiadłem w swoim ulubionym fotelu z widokiem na telewizor nastawiony — jak w 90% przypadków — na TVN24. Nie pamiętam, o czym opowiadali, może nawet wałkowali jeszcze lekko przeterminowany temat szkód po zimie. (Temat nie był, naturalnie, przeterminowany dla ludzi, których szkody dotknęły, ale widzowie szybko się nudzą). Pośród tymi newsami pojawił się jeden, który mnie wyraźnie rozbawił. Prowadzący program oznajmił, że prezydencki samolot ma problemy z lądowaniem na lotnisku w Rosji.

Wypiłem łyk kawy.

Problemy z samolotem prezydenckim nie były niczym nowym. Od jakiegoś czasu docierały do mnie informacje, że tu były problemy z lądowaniem, a tam ze startem, tego typu rzeczy. Trochę jak urywający się zawias w drzwiach. Drzwi się jednak trzymają, więc nic się z tym nie robi. Aż któregoś dnia zawias nie wytrzymuje dłużej takiego traktowania i ostatecznie się urywa. Do tej jednak pory co najwyżej się z tego żartuje. — Samolot prezydencki znowu nie może wylądować! — zawołałem do tych domowników, którzy palili papierosy na tarasie.

I nagle ekskrement trafił w wentylator. Prowadzący poinformował wszystkich, że samolot się rozbił, ale że nic więcej na razie nie wiadomo.

Sięgnąłem po telefon, z którego napisałem tweeta o wypadku. Pomyślałem, że o tej porze wiele osób nie ogląda wiadomości. Co by się miało wydarzyć w sobotę rano? Niektórzy (m.in. Miłosz) uznali, że to żart. Tak to jest, jak się wciąż żartuje. Choć coś takiego akurat byłoby dla mnie kiepskim żartem (chroń nas, boża opatrzności, przed kiepskimi żartami); nie wszyscy jednak muszą być znawcami mojego stylu. Przypomina to trochę bajkę o chłopcu, który wciąż straszy wilkiem, aż w końcu wilk przychodzi i nikt mu nie wierzy. No cóż, sam wybrałem tę drogę. Z drugiej strony, wiadomość sama w sobie brzmiała bardzo nieprawdopodobnie.

Po moim tweecie poszły kolejne. Ludzie wymieniali się strzępami informacji. Dopiero po chwili podano do wiadomości, że nikt nie przeżył. Po pierwszym szoku zaczął rozwijać się chaos informacyjny. Ile osób zginęło, kto był na pokładzie, kogo nie było, jak do tego doszło — w mitycznym eterze kursowały tam i nazad kolejne informacje, w większości zaprzeczające poprzednim i obalane przez kolejne.

Tym, co mnie najbardziej już wtedy dziwiło, było: kto wsadził tych wszystkich ludzi do jednego samolotu? Jeszcze rozumiem politycy, powiedziałem do domowników, ale wojskowi? Jak ktoś jest generałem, to chyba powinien mieć choć odrobinę taktycznego podejścia do sprawy. Pytanie pozostało zawieszone jednak gdzieś w próżni, ponieważ informacyjny chaos koncentrował się póki co na faktach dotyczących samej katastrofy i jej przebiegu.

W tym momencie musiałem wyjść z domu i jechać na drugi koniec miasta. W samochodzie mam zepsuty mechanizm wysuwający antenę radiową, więc przez ten czas raczyłem się muzyką, nie doniesieniami z odległego, spowitego mgłą lotniska wojskowego. Na miejscu dzięki Twitterowi nadrobiłem zaległości, których było dużo, ale poza tym, że się miejscami wykluczały, to na domiar złego powtarzały. No cóż, chaos rządzi się swoimi prawami. Tak było już do końca dnia — w momencie, kiedy coś się wyklarowało, coś innego wprowadzało zamieszanie na nowo.

Ja już jednak wiedziałem, co będzie dalej.



Sytuacja od strony medialnej przypominała mi do złudzenia to, co się działo po śmierci Jana Pawła II. Wydaje mi się, że gdzieś około godziny 17:00 Bronisław Komorowski, ówczesny marszałek sejmu, ogłosił żałobę narodową. Jestem osobnikiem, który ceni sobie pewien porządek. Jednym z elementów świata jest dla mnie ramówka telewizyjna. Rzadko oglądam telewizję, ale wiem, czego oczekiwać, kiedy włączam telewizję. Ogłoszenie żałoby narodowej wprowadza w ten porządek kolejny chaos, jakby mało było tego informacyjnego. Domyślam się, że jakieś poczucie powinności każe usunąć film akcji i zastąpić go innym (dzięki czemu obejrzałem „Świętego z Fortu Waszyngtona”, którego na ogół chyba nie grają), ale mnie to tylko utrudnia odnalezienie się w sytuacji. Innymi słowy: jest to dla mnie sytuacja daleko bardziej męcząca niż musi. Po śmierci Jana Pawła II dezorganizacja telewizji trwała 2 tygodnie. W tamtą sobotę bałem się powtórki z rozrywki.

Inną rzeczą, jaką zapamiętałem z 10 kwietnia 2010, było mnóstwo patosu, który wylewał się z każdej strony. Gdyby był on tylko autentyczny, gdyby był wyrazem uczuć targających ludźmi, nie byłoby problemu. Ja osobiście przeżywam trochę jak żółw, a trochę jak Japończyk — w środku; nie przeszkadza mi to jednak w uszanowaniu innego sposobu ekspresji, nawet jeżeli nie utożsamiałem się z poglądami przeżywającego. Każda tragedia jest przeżywana indywidualnie. Gorzej, że styl podłapali również dziennikarze. W ten sposób zdewaluowali ów patos. Ten prawdziwy zaczął się mieszać z tym na pokaz, z układaniem wyrażeń, żeby „odpowiednio” brzmiały. Ta mieszanka była niestrawna i przyprawiła mnie o mdłości.

Czytam historie ludzi, w których piszą, że bardzo przeżywali i płakali, gromadzili się razem i tym podobne. Ja pamiętam odrętwienie. Obserwowałem wszystko jak zza szyby. Polityką interesuję się trochę, do tego z przerwami, nie utożsamiam się z żadnym ugrupowaniem politycznym. Nie odczułem osobiście katastrofy w Smoleńsku. To nie była moja tragedia. Ludzie lecący tupolewem nie byli dla mnie reprezentantami żadnej mojej sprawy. Bardziej bałem się dezorganizacji aparatu państwowego.

Odrętwienie po części wzięło się również z bombardowania wiadomościami — pierwszą funkcją ludzkiego mózgu jest zbieranie informacji, dopiero potem ich przetwarzanie; w sytuacji nadmiaru informacji wszystkie siły przerobowe mózgu zostają przerzucone na zbieranie informacji. Mam ADHD, co objawia się m.in. trudnością z wartościowaniem przychodzących informacji. Przy tej ilości, jeżeli potraktować każdą wiadomość jako tak samo ważną, dochodzi do osiągnięcia granic możliwości. W odrętwieniu więc oglądałem już wieczorem zapłakaną Monikę Olejnik, wspominającą prezydenta; z tym samym odrętwieniem czytałem jednocześnie w Internecie oburzenie ludzi o te łzy. Wydarzenie, w którym niektórzy chcieli widzieć coś jednoczącego Polaków, już zaczynało dzielić. Nie pojmowałem tego. Czułem się jak kosmita obserwujący bezsensowne zachowania, dopiero czekające na opisanie i sklasyfikowanie.

Zanim wieczorem popadłem w odrętwienie, trochę żartowałem w ciągu dnia, również niewybrednie. Nie sprawdzałem tego, ale kilka osób pewnie przestało mnie wtedy obserwować. Nie miałem o to pretensji, bo to być może nietypowy sposób radzenia sobie z trudnymi momentami. A jednak. Obśmianie czegoś oswaja zagadnienie. Dlatego żartuje się np. z dyktatorów. Ja wtedy obśmiewałem nadciągającą, w moim odczuciu, histerię narodową oraz dezorganizację całych mediów.

Wieczorem już tylko zbierałem informacje.

Tego dnia położyłem się spać bardzo wyczerpany. Miałem dość tematu katastrofy na długie lata. Zaletą tego dnia był brak dyskusji na temat tego, co się tam właściwie stało. Pojedyncze nieśmiałe teorie były bardziej wróżeniem z fusów. Nie miałem jednak siły tego docenić.



10 kwietnia 2010 roku byłem kosmitą, który znalazł się w środku burzy informacyjnej dotyczącej sprawy, która nie była jego.

Wpis opublikowany za zgodą autora. Pierwotnie opublikowany na jego blogu:
http://niepowaznik.wordpress.com/2011/03/29/urwany-zawias/

Agata

Wiosna, mimo chmur. Poprzedniego dnia wróciłam do domu nad ranem. Wyjątkowo, bo córka była u moich rodziców. I szalałam, tańczyłam na stole, śpiewałam. Właśnie skończyłam 29 lat.

Spałam, kiedy zadzwonił telefon. Mama. Pomyślałam spanikowana, że pewnie jest już południe i że przyjechała z małą do Warszawy, a ja taka nieogarnięta. Nie, była może 10 dopiero.

- Wiesz już? Będziemy wieczorem z ojcem, płaczemy, nie wierzymy.

TVN24. Nazwiska, twarze. Nie, nie wierzyłam. Facebook i reakcje ludzi. Różne, bardziej i mniej adekwatne.

Wszystko, co mogę napisać na temat moich myśli wtedy, jest banałem. Nie umiałam płakać.

Cisza. Wyszłam na balkon, zapalić. Wyszedł i sąsiad. Pokiwaliśmy sobie głowami w milczeniu.

Telefon do grafika, szare/czarne logotypy. Nie musiałam tłumaczyć, o co mi chodzi.

Małą przywieźli rodzice. Tej nocy spałyśmy razem, przytulone. Życie jest kruche, śmierć nieprzewidywalna i to przeraża mnie najbardziej.

Będziemy smucić się starannie
Będziemy szaleć nienagannie
Będziemy naprzód niesłychanie
Ku polanie

Ivica

Prawdę mówiąc, niewiele pamiętam z tego dnia.
Wstałem wcześnie. 2,5 letnia wtedy córka nie uznaje prawa do dłuższego spania w weekend ;). Po zjedzeniu szybkiego śniadania postanowiliśmy z żoną udać się do Carrefoura, by zakupić jedzenie i środki czystości na następny tydzień. W drodze powrotnej włączyłem radio w aucie i jak zawsze jadąc słuchałem "Śniadania w Trójce" Słuchałem jednych uchem starając się jednocześnie uważać jak kieruję.
W pierwszej chwili nawet nie zauważyłem, iż coś się musiało stać, bo audycja została przerwana i puszczono muzykę. Gdy jednak wsłuchałem się w straszne wieści które przekazywała red. Michniewicz, to aż mnie zmroziło. Myślałem sobie, iż to co słyszę jest jakieś niedorzeczne i nierzeczywiste. Jak to? katastrofa, Prezydent nie żyje, nie żyje również wielu ludzi których lubiłem i podziwiałem. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć, iż takie zdarzenie jest w ogóle możliwe. I jak to w 70 rocznicę Katynia, właśnie tam, właśnie oni. Jakaś niedorzeczność, pomyłka, fatum.
Chciałem jak najszybciej wrócić do domu, by z ekranu TV dowiedzieć, co się do cholery dzieje! Nim jeszcze wszedłem do domu zdążyłem wysłać smsy do kilku najbliższych znajomych z informacją, by natychmiast włączyli TV, radio i słuchali bo wydarzyła się wielka tragedia. Najczęściej dostawałem odpowiedź, iż już wiedzą i też słuchają.
Cały dzień właściwie spędziłem z żoną przed ekranem TV łapiąc każdą informację starając sobie to wszystko jakoś poskładać w całość. Tak więc wk... się słysząc o "4 próbach podejścia do lądowania" wyczekiwałem inf. o tych niby osobach które przeżyły i są w smoleńskim szpitalu. Ale to co mi się najbardziej nasuwało to te nazwiska ... nazwiska ofiar. i totalne jakieś wyparcie iż to niemożliwe by oni wszyscy zginęli ... po prostu niemożliwe.
Tego dnia córka właściwie musiała zajmować się sama sobą. Nie robiliśmy też żadnego obiadu, tylko jak zahipnotyzowani wlepialiśmy gały w telewizor. Aha wtedy też nie czekając na jakąś państwową żałobę narodową wywiesiłem flagę (kir do niej zakupiłem dopiero następnego dnia).
Widząc padających sobie w ramiona Tuska i Putina przeklinałem w duchu jak można być tak głupim i dawać się nabierać na rosyjskie sztuczki. Widziałem też jak pokazywano ludzi którzy tuż po katastrofie zaczęli sami z siebie przychodzić na Krakowskie Przedmieście składając kwiaty i znicze (nikomu o dziwo nie przeszkadzały jak obecnie). Tego dnia też postanowiłem, iż muszę pojechać do Warszawy, by choć przez chwilę móc w ten sposób oddać cześć tym, którzy zginęli. I na szczęście udało mi się do osiągnąć (zarówno pokłoniłem się przed trumną prezydenta Kaczyńskiego w Warszawie, jak i byłem w Krakowie na Rynku w czasie uroczystości pogrzebowych).
Pamiętam, iż 10.IV myślałem, że to co się stało musi zmienić nas Polaków. Nigdy jednak nie przypuszczałem, iż stanie się z nami to co się wydarzyło...

Alicja

Obudziłam się rano, zeszłam w szlafroku na dół i jak codziennie włączyłam komputer i poszłam zrobić kawę. Tego dnia włączyłam też telewizor, bo chciałam zobaczyć uroczystości w Katyniu. Jak wróciłam z kawą, to na wiadomościach Wirtualnej Polski były już informacje, że prawdopodobnie doszło do jakiejś awarii samolotu z Prezydentem i były problemy z lądowaniem, ale jeszcze nic nie było wiadomo na pewno. Czekałam, że zaraz powiedzą, że wszystko się skończyło dobrze i dolecieli na miejsce. Jak zaczęli potwierdzać informacje o katastrofie, to osłupiałam i nie byłam w stanie przyjąć tego do wiadomości. Siedziałam z zimną już kawą i w szlafroku i nie mogłam przestać patrzeć, żeby nie uronić ani słowa, ale im nie wierzyłam. Ciągle czekałam na informację, że to się nie stało. I nagle zaczęli do mnie dzwonić znajomi i krewni z zagranicy, że u nich podają że nasz Prezydent zginął w katastrofie razem ze wszystkimi osobami na pokładzie. Jak zaczęli podawać w TV Info listę osób, które zginęły to była to lista moich ulubionych i szanowanych polityków ze wszystkich opcji i nie tylko polityków. Pięknych ludzi, patriotów, ludzi, którzy wiele dla Polski i Polaków zrobili. Każde kolejne nazwisko powodowało, że rosła moja niewiara, że to było możliwe i że to się stało. To nawet z partii, z którymi się absolutnie nie identyfikuję byli ci najlepsi ludzie, z każdej organizacji i urzędu. Kiedy musiałam pogodzić się z myślą, że to się naprawdę stało, zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. W tamtym pierwszym momencie pomyślałam, że nic już nam nie zostaje, jak wyjaśnić dlaczego ten dramat się wydarzył i zrozumieć jak to w ogóle było możliwe. Minął rok i jestem straszliwie rozczarowana postawą naszych władz i prezydenta (specjalnie nie piszę Prezydenta bo to nie jest prezydent z dużej litery), ich staraniami zamiecenia sprawy pod dywan i wygaszaniem pamięci o byłym Prezydencie i zmarłych osobach. Każdy mi przyzna rację, że gdyby przeciwnicy polityczni, czyli PO jednak starali się uczcić i upamiętnić ten dramat, to sami by na tym skorzystali. W naszej polskiej tradycji zmarłych trzeba uczcić i nie mówić o nich źle a już szczególnie w przypadku tych zmarłych. Wielu wyjątkowych wspaniałych patriotów. Ja będę o nich pamiętać zawsze.

poniedziałek, 28 marca 2011

Pola

Moje dziecko ma w szkole co roku dwutygodniową przerwę związaną ze świętami Wielkanocnymi, które w ubiegłym roku wypadły 4 kwietnia. Wyjechaliśmy więc daleko. Zawsze bardzo cieszymy się na ten wyjazd, bo gdy wyjeżdżamy w Polsce jest jeszcze dość chłodno i szaro, ale za to gdy wracamy wszystko spowija najradośniejszy odcień zieleni.
10 kwietnia ubiegłego roku leżałam w cieniu trzymając w ręku jakąś książkę wpatrzona w Ocean Indyjski. Była 12.50 czasu lokalnego.  Prażyło niemiłosiernie. Najgorętsza pora dnia. Za dwa dni wracaliśmy do domu. Moje myśli błądziły wokół rozterek „jeść lunch czy lepiej nie jeść lunchu” oraz tego czy powinniśmy się już zacząć pakować, gdy podszedł do mnie mąż. Objął mnie i przerażony powiedział „Wiesz, stało się coś strasznego. Nawet nie wiem jak Ci to powiedzieć.. W Smoleńsku spadł samolot.. podobno tylko 3 osoby przeżyły”. Pobiegłam przed telewizor. Al Jazeera przez 24 godziny na dobę pokazywała katastrofę i podawała najświeższe wiadomości. Potwierdzenie, że nikt nie przeżył. Po raz setny czytana lista ofiar. Telefony, smsy, internet.. pracownicy hotelu składający nam kondolencje. Maile z kondolencjami od naszych pracowników w Rosji.. Powrót z 3 przesiadkami w dniu urodzin naszego syna. Pierwsze polskie informacje przeczytane w samolocie LOTu.. W domu późno wieczorem. Rano szkoła, a po szkole ze  zniczami pod Pałac.. I znów płacz.. Pierwszy raz nie zachwycaliśmy się zielenią.

Maciej

Moj 10 Kwietnia

Tej soboty obudzilem sie w namiocie. Konczyl sie camping mlodziezy z lokalnego kosciola ewangelicznego w Bradford, UK. Przez 3 dni bylem tylko w kontakcie sms-owym z moja zona, a jako, ze oboz zrobilismy na odleglych terenach polnocnego Yorkshire, dostep do mediow byl zerowy, nawet przez mój smartfon. Z zapakowanym plecakiem, zaganialismy grupe 40 mlodych osob do minibusow, bo wyjazd powrotny byl zaplanowany na godz 9.45 brytyjskiego czasu.
Kiedy siedziałem w busie, zadzwonila do mnie zona. Nie oczekiwalem telefonu od mojej polowki, gdyz wiedziala o ktorej wracam. W paru zdaniach powiedziala ze samolot sie rozbil i nikt nie przezyl.
Zazwyczaj pelen energii przebywajac w obecnosci mlodych ludzi - po otrzymaniu informacji zablokowalem sie. Szok odebral mi mowe i chec jakiejkolwiek interakcji z wspolpodrozujacymi.
Pare osob zapytalo co jest, a ja niespelna rozumiejac co do konca sie stalo wypowiedzialem tylko dosc nieswiadomie: “Stracilem Prezydenta”...

Po powrocie do do domu w Bradford, zastalem placzaca zone i szwagierke. Chaos informacji nasilal tylko “produkcje” smutku i bezradnosci w naszych sercach. Zadzwonilem do rodzicow w Warszawie. Tato plakal i przez lzy cicho klal na metafizyczny Katyn, ktory tamtego dnia w mediach odbijal sie echem na kazdym kanale. Juz po poludniu znalismy czesciowa liste ofiar. Tato wspomnial mi podczas rozmowy, ze na pokladzie byl jego znajomy, Wladyslaw Stasiak. Jak sie potem okazalo, nie tylko on byl ofiara z kregow przypadkowych znajomosci w moim zyciu rodzinnym.

W niedziele w rozmowie z paroma znajomymi z Polskiej Parafii RK w Bradford dowiedziałem sie, ze na pokladzie zginal ich ukochany proboszcz ktory przez wiele lat sprawowal posluge duszpasterska wsrod Polonii: Ks. Bronisław Gostomski. Pastor Stephen Matthew tego dnia na nabozenstwie poprowadzil w modlitwie dwutysieczna, glownie brytyjska, ale przesiana zlamanymi w duchu Polakami kongregacje. W tamtym momencie wielu wyrazilo glosna modlitwa braterska milosc i, choc zabrzmi to dosc patetycznie, czulem ze wielu z tych ludzi w tamtej krotkiej chwili “stalo sie” Polakami.

Miłosz

Ten poranek zaczął się dla mnie ospałą szarością godziny ósmej. Mój trzymiesięczny Michałek nie dość, że przesypiał całe noce, to jeszcze nie przebudzał się skoro świt, ale pozwalał nam trochę pospać rano. Choć ósma to było i tak więcej niż potrzebowałem.

Ula go przewinęła po nocy i ubrała ciepło. Był już kwiecień, zima teoretycznie poszła sobie gdzie indziej, ale chłód ciągnął się wyjątkowo długo. Wziąłem pierworodnego do salonu, a Ula poszła się porankować w łazience. Włączyłem telewizor, wsadziłem Młodego do bujaczka, zrobiłem dzbanek czarnej junanki i siadłem w fotelu. Uruchomiłem komputer.

Mieliśmy w telewizji dwa i pół kanału. Jedynka, TVP Info i śnieżącą Dwójkę. Dwa lata wcześniej świadomie zrezygnowaliśmy z kablówki, a te kanały odbierały "z kaloryfera". Cieszyliśmy się z tego, że udało nam się uwolnić od tego marnowania czasu przed plastikowym pudłem. Tego jednak poranka tzw. telewizja informacyjna spełniała swoją rolę, gdyż transmitowali oni uroczystości upamiętnienia katyńskiego mordu sowieckiego na Polakach.

Jakoś mnie tak wychował mój tato, że zawsze oficjalne uroczystości Wolnej Polski się w domu oglądało. Zerkając na oczekujących na delegację władz państwowych przybyłych wcześniej do Katynia gości, sprawdzałem nocne wyniki w NBA - oglądałem skróty jakichś meczów, sprawdzałem co nas czeka piłkarsko w ten weekend.

Na Twitterze, jak to zwykle w sobotni poranek nie było jakiegoś tłoku. Echofon co parę minut pokazywał w małym okienku co tam piszą obserwowani przeze mnie ludzie.

Nagle pojawił się dymek z wpisem, który wart był mojej uwagi. Ba! Nawet zdecydowanej reakcji. Oto niejaki @AubreyDeLosDestinos, straszny prześmiewca, agnsotyk, okrutny antykaczysta, ale inteligentny i bardzo często niezwykle zabawny człowiek napisał tekst, w moim odczuciu oczywiście mający na celu sianie kontrowersji pośród bogobojnych, patriotycznie zorientowanych ludzi robiących w tamtej chwili to, co ja, czyli oglądających obchody katyńskie. Napisał tekst, który jednak przekraczał granice dobrego smaku. Nawet, jeśli dla niego te granice były na bardzo dalekich, niemal niedostrzegalnych, rubieżach:

"Samolot z prezydentem na pokładzie rozbił się pod Smoleńskiem"

Zakląłem delikatnie pod nosem i odpisałem mu szybko:

"Długo było zabawnie, jednak nagle zrobiło się żenująco. Żegnam. Unfollow"

Gdy przystępowałem, jeszcze wciąż lekko wzburzony, do procedury usunięcia jego profilu z obserwowanych przeze mnie twitterowych postaci, do pokoju weszła Ula, usiadła na kanapie, a w telewizji zamiast obrazków z Katyńskiego lasu pojawiła się twarz Sławomira Siezieniewskiego i tło studia.

"Dostaliśmy informację, że pod Smoleńskiem rozbił się samolot z polską delegacją... udało nam się połączyć z rzecznikiem MSZ, panem Paszkowskim..."

Zamarliśmy.

Zamarły nawet naturalnie pojawiające się umyśle pytania, bo po chwili w słowach pana Paszkowskiego dało się usłyszeć "najprawdopodobniej nikt nie przeżył..."

Szybko przeprosiłem Aubreya, a na plecach zrobiło mi się strasznie zimno. Zimno gorsze niż podczas największych chłodów tej długiej i ciężkiej zimy. Trzydziestostopniowy mróz powędrował od karku w dół po kręgosłupie.

Zaczęły pojawiać się obrazki z zachodnich agencji. Pojawiła się pierwsza lista ofiar. Pojawiły się pierwsze "relacje świadków". Oczywiście rozdzwonił się telefon, a i ja musiałem zadzwonić do paru przyjaciół, o których wiedziałem, że nie oglądają telewizji - z tym jednym prostym zdaniem - "Włącz telewizor".

W głowie zaczęło szumieć. Spustoszenie w myślach.

Malutki zaczął kwilić chłonąc empatycznie nasze emocje. Ula wzięła go na ręce i mocno utuliła. Nie wypuszczała go długo.

Pamiętam też złość, ale nie chcę jej pamiętać. Bo ta złość rosła we mnie potem długo. Bo jej powody z biegiem dni, tygodni, miesięcy tylko się rozwijały, fragmentowały, pączkowały zmuszając nas niejednokrotnie do publicznego używania wulgaryzmów, co nigdy nie jest rzeczą dobrą.

Przybrałem wiszącą z balkonu flagę czarną wstążką, ubrałem się na czarno, w klapę dyplomatki wpiąłem smutnego katyńskiego orzełka, wziąłem psa na spacer. Wszedłem do pobliskiego spożywczaka po bułki - pamiętam, że usłyszałem w grającym tam radiu łkająca Monikę Olejnik. Miałem w ustach taki smak, że mimo poranka kupiłem jakąś małpkę wódki żołądkowej. Poszedłem pod pobliski las. Pies biegał, ja paliłem papierosa do wypitej dwusetki i powoli zaczynałem zbierać myśli.

Wróciłem. Zjedliśmy śniadanie cały czas oglądając przekazy telewizyjne i kilkukrotnie łącząc się z moimi przyjaciółmi. Wymienialiśmy gorzkie strzępy myśli.

Około piętnastej zebraliśmy się i pojechaliśmy do Sopotu. Pod dom Prezydenta Kaczyńskiego. W powietrzu było strasznie wilgotno i zimno. Spotkaliśmy w Sopocie kilkoro przyjaciół - albo szli tam, albo wracali. Zapaliliśmy znicze. Z każdym z moich przyjaciół przeżyliśmy jakieś żałoby - oni byli ze mną jak żegnałem rodziców, ja byłem z nimi, kiedy kogoś z ich najbliższych dotykała śmierć. Ale tym razem było inaczej. Bo pierwszy raz tak naprawdę byliśmy wszyscy na tym samym poziomie smutku. Smutku takiego, który powoduje płacz. Nie roniliśmy łez. Twarz, głos każdego z nas inaczej reagował na to, co się stało. Ale każdy łkał. Każdy w środku wył i zawodził.

Każdy czuł, że ta tragedia zostawia po sobie wyrwę potężną. Że to, co się wydarzyło daje wszelkie powody by rozpaczać.

Następnego dnia nasz proboszcz, wielebny Wojciech Adalbert Gajewski powiedział, że jako chrześcijanie mamy to do siebie, że nie wierzymy w przypadki. Że nie wierzymy, że to zbieg okoliczności zadecydował, że wielka część elity, że patriotyczni dowódcy Wojska Polskiego, że Prezydent, giną w Katyniu, w siedemdziesiątą rocznicę mordu. Powiedział, że nie rozumiemy dlaczego do tego doszło. Ale że jedyne co możemy zrobić, to modlić się, prosić Boga, aby pokazał nam co teraz - aby pokazał nam, dlaczego ponownie potrząsnął naszym narodem.

Mija rok, i za mało się o to modlę. Bo wciąż nie wiem, dlaczego Bóg tak potężnie po siedemdziesięciu latach od bolszewickiego mordu na polskiej elicie, ponownie potrząsnął naszym biednym narodem.

Fankaaa

Zwykły, jeszcze senny poranek. Wiadomo, sobota. Luz. Jakaś kawa, coś słodkiego, odruchowo włączony telewizor. Średnie zainteresowanie tym, co pokazują. Zwykła informacyjna sieczka. Nie tak dawno, 1 kwietnia, skromnie obchodziłam swoje 21 - sze urodziny. Nawet nie zdawałam sprawy, że to było dziesięć dni temu. Jak ten czas leci. Gdzieś, podobno, samolot miał kłopoty z lądowaniem. Zwykła rzecz, zdarza się dosyć często. Gdzieś? Mówią, że pod Smoleńskiem, że polski, że prezydencki Tupolew. Zaczynam budzić się na dobre. Bez paniki. Pewnie drobnostka. Jesteśmy przyzwyczajeni do incydentów z VIP - owską flotą. Podniecenie w studio. Moja złość. Wieczni Poszukiwacze Tanich Sensacji! Ale nie... Napływają coraz bardziej niepokojące i tragiczne wieści. To niemożliwe! Wszyscy zginęli? To jakiś koszmar, pomyłka. Niestety... Odwołania nie było. Dokonał się los 96 istnień ludzkich. Wszystko zeszło na drugi plan. Bunt, rozpacz, przygnębienie i łzy... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w tym samym niemalże czasie, zginęła w wypadku moja bardzo dobra znajoma. Też rankiem 10 kwietnia 2010 roku. Znów łzy i rozpacz. Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?

McLusky

To był strasznie nierealny dzień, jakby się cofnąć pamięcią wspomnienie w pamięci wygląda jak dobrze zapamiętany sen. Wszelkie okoliczności tamtego weekendu składają się na to wrażenie.

10 kwietnia wstałem po 5 rano. Niedługo po tym wyruszyłem w trasę do Wrocławia, jak co drugi weekend, dojeżdżając na zajęcia. Byłem wtedy studentem studiów niestacjonarnych. Od rana miałem zajęcia, a właściwie powinienem je mieć. Okazało się (jak to często na studiach niestacjonarnych bywa), że ostatecznie odbyły się tylko pierwsze ćwiczenia (i to nie w pełnym wymiarze godzinowym), po których byłem już kompletnie wolny.

Ucieszony okolicznościami, wróciłem do auta i pojechałem w okolice głównego dworca kolejowego, aby odebrać moją ówczesną dziewczynę i pojechać razem do jej akademika. Jak zawsze słuchałem Polskiego Radia Wrocław, w którym leciały wtedy jakieś gadające głowy. Nie przywiązywałem od początku uwagi, ale im dłużej jechałem, coraz głębiej zapadały mi w umyśle słowa o katastrofie.

Na początku byłem kompletnie zdezorientowany tym, co usłyszałem. Wydawało mi się, że to są zwykłe żarty, ewentualnie chodzi o zupełnie inny samolot z inną delegacją. Aby się upewnić w informacjach, przełączyłem na inne staje - na RMF FM, na ZETkę, jednakże tam jak zawsze - wesoło leciała komercyjna muzyka. Cofnąłem swój wybór i wróciłem do słuchania PR Wrocław. Po kilkunastu minutach jazdy, kiedy coraz bardziej zaczęły do mnie dochodzić informacje, jeszcze raz przełączyłem się na jedną ze stacji komercyjnych, bodaj RMF.

Po tym, jak utwór muzyczny się skończył, w końcu doczekałem się serwisu. Potwierdził on to, o czym cały czas była mowa w PR Wrocław. Byłem totalnie zaskoczony i jednocześnie zaszokowany. A to z założenia nie powinno przyjść łatwo, tym bardziej, że to nie mój prezydent leciał na pokładzie...

Zaparkowałem w pobliżu dworca, i poszedłem bezpośrednio na stację Wrocław Główny. Okazało się, że akurat tego dnia został we Wrocławiu główny dworzec zamknięty z powodu jego przebudowy, zaś otwarto dworzec tymczasowy. Panował istny chaos, który dodatkowo był wzmagany przez kompletnie zablokowane sieci komórkowe. Próbowałem się dodzwonić do Mojego Kochania, ale nie mogłem. :(

Nerwowo przechodząc między peronami oraz od peronów do tymczasowego dworca, słyszałem wiele rozmów, przekazywanych na gorąco między ludźmi, także zupełnie obcymi dla siebie. "Kaczyński nie żyje" - trzy najczęściej powtarzane słowa, zazwyczaj z niedowierzaniem. Plus od czasu do czasu rzucane teorie spiskowe, o zestrzeleniu samolotu przez Rosjan. Wszystkie komórki ogłuchły, i tylko cudem udało mi się odnaleźć wtedy moją byłą dziewczynę. - Słyszałeś co się stało? Wszyscy w pociągu o tym mówili... - powiedziała do mnie. Ktoś usłyszał w radyjku, ktoś inny przeczytał w internecie na swoim laptopie i szybko między pasażerami rozprzestrzeniła się wieść.

Poszliśmy do auta, schowałem jej bagaże do bagażnika, i poszliśmy kupić żywność na weekend, a następnie pojechaliśmy do jej akademika. Tamtego dnia już nigdzie konkretnie nie wychodziliśmy, chyba że na spacer.

Z jednej strony byłem szczęśliwy, że znów mogę być z Moim Kochaniem, ale z drugiej (jako obserwator mediów), strasznie żałowałem, że nie mogłem być teraz w domu i obserwować co się właśnie dzieje w telewizji publicznej, w stacjach komercyjnych, czy w zagranicznych stacjach informacyjnych. Brak jakichkolwiek szczegółowych informacji, brak dostępu do telewizji, kompletnie odcięty od tego informacyjnego szumu.

Nigdy nie przepadałem za PiSem, ani za Kaczyńskim. Było też na pokładzie wielu innych, którzy nie mogliby liczyć na moją sympatię. Jednak ta tragedia w całej tej skali, z tą ilością osób, która nagle straciła życie w tak drastyczny sposób - nie mogło nie wywrzeć to na mnie wpływu. Bo ich po prostu jako zwykłych ludzi było szkoda. I nie raz tego dnia, jak i całego tamtego weekendu się do głębi wzruszałem. I jeszcze mocniej doceniałem, że jest ktoś wtedy przy mnie.

Następnego dnia, kiedy wybrałem się z moją byłą na spacer, chyba jeszcze nigdy nie widziałem Wrocławia tak wymarłego. Była zimna, brzydka, deszczowa pogoda. Pierwszy dzień żałoby, o ile się nie mylę. Stoimy przytuleni na skrzyżowaniu przed przejściem, czekając na rotację świateł. Całujemy się, przejeżdża samotnie samochód, który trąbi na nas. Czy to było niestosowne? - Zazdrości... - skomentowała. Ja myślę, że właśnie w takie dni, najważniejsze to być z tymi, których kochamy, i którzy obdarzają nas podobnym poczuciem. To jeden z najstosowniejszych momentów na przytulenie, ukochanie...

Cały tamten weekend był dla mnie nierealny i w pewnym sensie poetycki. Jak sen, po którym wstajesz i dopiero wtedy sobie zdajesz z tego, jak bardzo był on nierealny. Tylko że to się zdarzyło naprawdę...

Pajchiwo

Porannym ekspresem z Krakowa przyjechałem do pracy - dwa dni spotkania roboczego w grupie nauczycieli redagujących projekty edukacyjne dla uczniów szkół podstawowych. Przypadała rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego, więc w telefonie miałem duży zestaw piosenek barda. Na Centralnym, ok. 10:00, melodię (jaką? nie pamiętam...) przerwał dzwonek telefonu. Żona. Była z córką na dziecięcym uniwersytecie, więc też wcześniej nie wiedziała. Zawiadomił ją nasz dwunastoletni syn... Podobno zginęli wszyscy... Prędko na halę główną, gdzie na monitorach sobotni dyżur red. Kuźniara (ledwie parę miesięcy wcześniej żona zauważyła, że ten typ nawet nekrolog Kaczyńskiego czytałby ironicznym tonem...). Na Centralnym wszyscy z telefonami; grupki przy monitorach. Jeden z tutejszych meneli tańczy obok nas - najpierw słabym głosem rzucam mu coś rozpaczliwie racjonalnego, jakąś głupią argumentację o niestosowności; potem - równie rozpaczliwą - obelgę. Ale on nie jest sam - z podziemnych przejść dworca słyszę radosne wrzaski: "Będę prezydentem!!!". Warszawa...
Otumaniony chodzę wokół dworca, palę jednego za drugim. W końcu wsiadam w tramwaj, jadę do naszego hotelu. Jeszcze się łudzę - oficjalnego komunikatu nadal nie ma... Ale gdy zbliżam się do hotelu, widzę jak obsługa ściąga do połowy flagi przed budynkiem. Koniec.
Później - już w grupie współpracowników - idziemy do pracy. Jak tu pracować? Zwłaszcza gdy widzisz, że ludziom wokół udziela się tylko ogólny nastrój powagi ("Tyle ludzi... Tomek Merta..."), ale gdy trzeba coś o Prezydencie - zakłopotanie ("No, Muzeum Powstania mu się udało...").
Wieczorem - Krakowskie Przedmieście. Tłumy. Już powstaje morze zniczy. Jednak nastrój - dla mnie - dziwny. Wiele osób autentycznie poruszonych, ale wiele innych zdradza jedynie ciekawość - łał, ale iwent! Już można usłyszeć głosy o prezydencie, który kazał lądować, jak w Gruzji... Zostawiam Pałac, idę na Plac (Piłsudskiego? ten z papieskim krzyżem i Grobem Nieznanego Żołnierza). Po drodze znów Warszawa - ludzie siedzą w knajpach, bądź przechodzą z jednej do drugiej. W którejś z nich dostrzegam chyba aktora Chyrę; próbuję racjonalnie: "Może miał umówioną kolację, trudno tak wszystko od razu odwołać..." Ale sam się nie mogę potraktować poważnie.
Pod Krzyżem inaczej. Modlimy się, śpiewamy... Strumień zniczy łączy Krzyż z Grobem... Od strony Ogrodu Saskiego nadchodzi grupka pijanych MWzWM. Jest im dobrze i wesoło - Warszawa...
W hotelu TV, Miecugow, wściekłość i łzy.
W niedzielę znów praca. Gdy rozlegają się syreny, czekam chwilę na reakcję prowadzących spotkanie. Dyskusja trwa, więc wychodzę z sali. Na korytarzu starej warszawskiej kamienicy jestem sam - tylko ja i Oni...
Opuszczam stolicę bez żalu. Przesiadka w Krakowie - jadąc ulicami miasta nie widzę nic szczególnego... "Nic się nie stało? Polacy, nic się nie stało...?" A może tu po prostu, tak jak w Warszawie, zabrakło "tutejszych"? Nie ma nikogo, kto by się poczuwał do jakiejś tożsamości zbiorowej?
Późnym wieczorem docieram do siebie, do prawicowego matecznika na głębokim południu (choć, jak pokaże przyszłość, też nie bez reszty). Dopiero tu flagi z kirem na domach, na samochodach...
Jeszcze nie myślę, że najgorsze dopiero przed nami...
"Nie masz zgody, mopanku!"
Miałem 41 lat.

Aisi

na bazarku, w kolejce po wędlinę, poruszenie, jakieś dziwne słowa, że samolot, że prezydent, że wszyscy zginęli ... krew się w mnie zmroziła, telefon "słyszałaś? jedziemy do redakcji", biegiem prawie do domu, w telewizorze mówią to samo co w kolejce, później cały dzień w pracy, dzień jak z dziwnego snu, że ktoś przyjdzie i obudzi i że to nieprawda, "wszyscy" rozpadli się na konkretne nazwiska, i znów szok "on/ona też?!", rozpłakałam się dopiero w nocy w domu.

Radek

Nie miałem telewizora. Byłem w łazience wtedy i chyba nawet goliłem się. Co robiłem dokładnie o tej godzinie, kiedy tupolew spadł nie pamiętam. Wiem, że ktoś tylko zaklął przeglądając internet chyba. Padło stwierdzenie że prezydent nie żyje. Pomyślałem WYPADEK... ZAWAŁ... no zdarzają się przecież. Za chwilę pada stwierdzenie, że nie tylko prezydent. Że cały samolot.

Niezbyt śledziłem wtedy to co się działo wokół Katynia. Wiem tylko jedno - kiedy przeczytałem nagłówki w portalach internetowych nie mogłem się powstrzymać. Wtedy to już z moich ust padło "stąd trzeba jak najszybciej spierdalać"... I to pamiętam i długo będę tą reakcję pamiętał.

Czasami to co człowiek czuje instynktownie jest o wiele celniejsze niż dowody lub ich brak. Wciąż uważam, że śmierć tylu osób o tak mało wygodnych dla obecnego rządu PL i Rosji poglądach nie ma nic wspólnego z przypadkiem, wypadkiem, lub jak by to nazwać, żeby politycznie było poprawnie.

Nadal jestem zdania, że dalsze życie w tym kraju to ryzyko. Nie jestem patriotą. Kiedyś nim byłem i już nigdy nim nie będę, ale nikt mi nie wmówi, że takie wypadki się zdarzają. To nie jest mój rząd, to nawet nie jest mój kraj.

Miałem wtedy 30 lat.

Passant

To była sobota. Wstałem wcześnie rano, bo żona o miała po raz czwarty zdawać egzamin na prawo jazdy. I zdała — na protokole egzaminacyjnym jest nawet chyba dokładnie godzina 8.41... Ale radości nie było, bo zdążyłem już zajrzeć do Internetu i po zobaczeniu pierwszych wiadomości natychmiast włączyć TV. Przerażający szum informacyjny, co chwila sprzeczne wiadomości, pełno dezinfomacji (4 podejścia do lądowania), ale to, że Prezydenta i pozostałych osób już nie ma, stawało się coraz bardziej prawdopodobne, aż chyba przed dziesiątą podano to jako oficjalną informację. Reszta dnia już jak w amoku, wczesnym wieczorem pojechaliśmy pod Pałac zapalić znicz.

Miałem 31 lat.

Treneiro

Doskonale pamiętam co wtedy robiłem. Prowadziłem szkolenie dla studentów Wyższej Szkoły Informatyki w Łodzi. To był pierwszy dzień szkolenia. W przerwie między blokami, rzuciłem okiem na komórkę. Kilka połączeń nieodebranych. O tej porze rano w sobotę? Kiedy oddzwoniłem do przyjaciela, ten spytał się, czy wiem co się stało. Pamiętam tylko, że nie chciałem mu wierzyć. Widziałem dookoła zaaferowanych ludzi, gromadzących się w małe grupy i rozmawiających ze sobą. Wróciłem na salę wykładową i nie bardzo wiedziałem co mam ze sobą robić. Co się dokładnie stało? Dlaczego? Prowadzić to szkolenie? Odwołać? Ale jak?
Szkolenie doprowadziłem do końca, do niedzieli. Wracałem samochodem do domu, słuchałem Trójki i płakałem. Pisałem sms-y do mojego najlepszego przyjaciela przebywającego w Anglii. Też płakał.
Ja tego nigdy nie zapomnę. Ani tego, ani IM.

Katarzyna

Kwiecień minionego roku splatał w sobie perspektywę rozpoczęcia nowej pracy, pisanie magisterki, 24. urodziny, przygotowania do świadkowania na ślubie przyjaciółki. Pofestiwalowe porządki po Beethovenowskim czasie w Warszawie, który zawsze jest bardzo absorbujący. Szukanie mieszkania dla Mamy. Niepewność, ekscytację, zmęczenie i nadzieję.

9 kwietnia moja siostra obchodzi imieniny. Umówieni byliśmy wszyscy na obiad rodzinny dzień później. Żeby na spokojnie, weekendowo, bo trzeba dojechać do Milanówka, więc w piątek nie ma co.

10 kwietnia spałam dłużej. Obudził mnie sms. Od koleżanki, z którą od dawna w zasadzie nie miałam kontaktu. Nie pamiętam dzisiaj dokładnie jego treści, ale kazała mi w nim włączyć telewizor, bo rozbił się samolot i zginął Prezydent i Prezydentowa. Zerwałam się i włączyłam tvn24. Żółty pasek. I informacja, że zginęło 120 osób.

Od tamtej chwili cały dzień jest jak przez mgłę. Opanowywał mnie na przemian szloch i zobojętnienie. Apatia i histeria. I te sprzeczności informacyjne. Kiedy wśród ofiar na pasku leciało nazwisko posłanki Szczypińskiej, a kamery pokazywały ją na cmentarzu w Katyniu. Jazda do Milanówka, przez puste miasto, puste ulice. Cud, że nie rozbiłam samochodu. Horror rodzinnego obiadu, kiedy nie możesz jeść, bo coś rozdziera Cię od środka. Kiedy starasz się poprosić normalnie o sól, a masz ochotę krzyczeć, że to wszystko jest bez sensu, że powinniśmy wszyscy teraz zaraz jechać na Krakowskie, a najlepiej do Smoleńska. Uzależnienie od informacji i przesyt nimi.

I telefony. Smsy. Wszystkie pełne niedowierzania i przerażenia. I kolejne nazwiska na liście. Niepewność, czy nie będzie jakiś znajomych. Wszystko takie bez sensu dookoła. Marne, jałowe i smutne. Pamiętam, jak na antenie próbowali połączyć się z komórką min. Stasiaka. Nie odbierał. Tak samo Sasin, przez długi czas. Kiedy okazało się, że odebrał, miałam nadzieję, że to znaczy że przeżył, że jakoś wszyscy przeżyli. Szczerze mówiąc - dopiero niedawno straciłam tą nadzieję. Ciągle wydawało mi się, że może komuś się udało. Jakimś cudem.

Potem powrót do Warszawy, prosto pod Pałac Prezydencki. Zaparkowałam na Daniłowiczowskiej, wszędzie było pełno samochodów. Tylko tam się udało. Spotkanie z M., który też w szoku. Z zaszklonymi oczyma. I nic nie mówiliśmy tylko tak staliśmy. Ogłuszeni. Potem jeszcze nie jeden raz. Wieczorami, w nocy. Tam, albo na Placu Piłsudskiego. W kościele św. Anny. Zazwyczaj wśród tłumu, samotni i razem jednocześnie. Byliśmy tam wszyscy. Spotykaliśmy znajomych, sąsiadów, przyjaciół i wrogów. Czerpaliśmy z tej wszechobecności siłę.

Dopiero jakiś miesiąc później uwierzyłam, że to się stało naprawdę. Miałam już wtedy 24 lata.

Katarzyna

sobota, 26 marca 2011

Wstęp

Nigdy nie pisałem bloga. Znając moją pedanterię, nigdy bym z nim nie ruszył, zanim bym nie poznał tysięcy opcji, wzorów, nie poprawił każdego wpisu, nie wycyzelował każdego zdania.


To nie będzie blog. Założyłem go tylko w jednym celu: zebrania jak największej liczby wspomnień z 10 kwietnia 2010 roku.


Mówi się, że każdy Amerykanin pamięta co robił w dniu śmierci Kennedy'ego. Pewnie podobnie jest z 11.09.2001.
Ja myślałem, że będę pamiętał, co robiłem w dniu śmierci Papieża, ale i to powoli się zaciera.


Mocno wierzę, że to, co się wtedy stało zmieniło Polskę. Nie tak, jak fantazjowali niektórzy, że skończą się konflikty albo, że będziemy lepsi. Niemniej coś się wtedy skończyło a my dotąd nie zdajemy sobie sprawy, co będzie dalej.


Napisz, co wtedy robiłeś/robiłaś w komentarzach do tego posta, zostaw tutaj ślad. Obiecuję, że wszystkie świadectwa zostaną zebrane i udostępnione. Bardzo proszę o niepisanie manifestów politycznych, hipotez dotyczących przyczyn katastrofy, polemik ani dyskusji. Uszanujcie czas tych, którzy zechcieli podzielić się swoimi wspomnieniami.


Dziękuję.

Moje wspomnienie

W piątek wróciłem z wyjazdu z Opola. Kiedy dojeżdżałem do Piaseczna widziałem startujący samolot. Wtedy nawet wydawało mi się, że to Tu-154. Dziś sądzę, że to nie mógł być on, bo chyba po powrocie z Premierem już nie latał.

Mimo że interesuję się polityką, nie zwracałem specjalnej uwagi na to, że to już te wizyty obie będą. Po prostu wydawało mi się to niesmaczne, że ktokolwiek śmie zabraniać i utrudniać Prezydentowi Rzeczypospolitej oddanie hołdu ofiarom Katynia. Nie chciałem słuchać o tym, bo towarzyszyłyby temu znowu jakieś głupie komentarze.

W sobotę wstałem wcześnie rano, bo miały przyjechać meble do pokoju dziecięcego i chciałem być gotów już na 9 rano. Cieszyłem się na ten dzień, miałem nadzieję, że już wieczorem mój najstarszy syn, niedługo uczeń będzie miał swój własny pokój. Wspominałem sobie jak to ja, dzieląc pokój z młodszym bratem musiałem się zamykać na zasuwkę, żeby mi nie przeszkadzał w nauce i jak tę zasuwkę potem rodzice usunęli, bo zasnąłem a oni nie mogli się dostać do pokoju.

Zjedliśmy śniadanie, zaczęły się cotygodniowe kłótnie polityków w Trójce. Nie słuchałem tego za bardzo, czekałem na dostawę. Panowie przyjechali, sprawdziliśmy czy wszystko pomieści się do windy i po 10 minutach wszystko już stało w przedpokoju. Podpisywałem papiery i zadzwoniła moja Mama. Powiedziała: "słuchaj, coś się chyba bardzo złego stało z samolotem Prezydenta". Ja mówię: "nie wiem nic, mamo, bo akurat meble przyjmuję, ale pewnie znowu jakaś awaria, co się niby miałoby stać? Oddzwonię, jak tu załatwię wszystko". Podpisałem, dałem napiwek i zacząłem podziwiać, co kupiłem.
Żona pyta kto dzwonił, ja na to, że Mama, że coś się zepsuło znów w tym samolocie. A ona na to, że jak nosili, to usłyszała, że prowadząca (Beata Michniewicz) przerwała dyskusję mówiąc, że słyszy jakieś bardzo niepokojące wieści dotyczące naszego samolotu.

Zrobiliśmy głośniej, to było dla nas kompletnie niejasne. Ja byłem pewien, że miał awarię, że się uszkodził przy lądowaniu, może nawet nie mógł wystartować albo się zapalił po wylądowaniu. Potem włączyliśmy telewizję. To, że przerwali programy dowodziło, że to coś poważnego. Nie pamiętam, na którym programie o tym usłyszałem. Mówili o 140 ofiarach, o tym, że na pokładzie byli obaj bracia. Pomyślałem o ich umierającej matce. Potem byłem wściekły na pilotów, że "cztery razy do lądowania podchodzili". Dziś wiem, że to była jedna z setek dezinformacji.
Po 15 minutach wyłączyłem to wszystko i się popłakałem.

Ochłonąłem i włączyłem twittera, żeby sprawdzić, czy to w ogóle jest prawda i co właściwie o tym myśleć. Czułem się tak, jak 11 września i dużo wcześniej, 13 grudnia, nic z tego nie rozumiejąc.

Potem ogarnęło mnie uczucie wielkiej klęski. Że znowu się nic nie udało, że to kolejny raz wszystko wali się jak domek z kart.

Marcin, 10.04.10 miałem 35 lat.