poniedziałek, 28 marca 2011

Katarzyna

Kwiecień minionego roku splatał w sobie perspektywę rozpoczęcia nowej pracy, pisanie magisterki, 24. urodziny, przygotowania do świadkowania na ślubie przyjaciółki. Pofestiwalowe porządki po Beethovenowskim czasie w Warszawie, który zawsze jest bardzo absorbujący. Szukanie mieszkania dla Mamy. Niepewność, ekscytację, zmęczenie i nadzieję.

9 kwietnia moja siostra obchodzi imieniny. Umówieni byliśmy wszyscy na obiad rodzinny dzień później. Żeby na spokojnie, weekendowo, bo trzeba dojechać do Milanówka, więc w piątek nie ma co.

10 kwietnia spałam dłużej. Obudził mnie sms. Od koleżanki, z którą od dawna w zasadzie nie miałam kontaktu. Nie pamiętam dzisiaj dokładnie jego treści, ale kazała mi w nim włączyć telewizor, bo rozbił się samolot i zginął Prezydent i Prezydentowa. Zerwałam się i włączyłam tvn24. Żółty pasek. I informacja, że zginęło 120 osób.

Od tamtej chwili cały dzień jest jak przez mgłę. Opanowywał mnie na przemian szloch i zobojętnienie. Apatia i histeria. I te sprzeczności informacyjne. Kiedy wśród ofiar na pasku leciało nazwisko posłanki Szczypińskiej, a kamery pokazywały ją na cmentarzu w Katyniu. Jazda do Milanówka, przez puste miasto, puste ulice. Cud, że nie rozbiłam samochodu. Horror rodzinnego obiadu, kiedy nie możesz jeść, bo coś rozdziera Cię od środka. Kiedy starasz się poprosić normalnie o sól, a masz ochotę krzyczeć, że to wszystko jest bez sensu, że powinniśmy wszyscy teraz zaraz jechać na Krakowskie, a najlepiej do Smoleńska. Uzależnienie od informacji i przesyt nimi.

I telefony. Smsy. Wszystkie pełne niedowierzania i przerażenia. I kolejne nazwiska na liście. Niepewność, czy nie będzie jakiś znajomych. Wszystko takie bez sensu dookoła. Marne, jałowe i smutne. Pamiętam, jak na antenie próbowali połączyć się z komórką min. Stasiaka. Nie odbierał. Tak samo Sasin, przez długi czas. Kiedy okazało się, że odebrał, miałam nadzieję, że to znaczy że przeżył, że jakoś wszyscy przeżyli. Szczerze mówiąc - dopiero niedawno straciłam tą nadzieję. Ciągle wydawało mi się, że może komuś się udało. Jakimś cudem.

Potem powrót do Warszawy, prosto pod Pałac Prezydencki. Zaparkowałam na Daniłowiczowskiej, wszędzie było pełno samochodów. Tylko tam się udało. Spotkanie z M., który też w szoku. Z zaszklonymi oczyma. I nic nie mówiliśmy tylko tak staliśmy. Ogłuszeni. Potem jeszcze nie jeden raz. Wieczorami, w nocy. Tam, albo na Placu Piłsudskiego. W kościele św. Anny. Zazwyczaj wśród tłumu, samotni i razem jednocześnie. Byliśmy tam wszyscy. Spotykaliśmy znajomych, sąsiadów, przyjaciół i wrogów. Czerpaliśmy z tej wszechobecności siłę.

Dopiero jakiś miesiąc później uwierzyłam, że to się stało naprawdę. Miałam już wtedy 24 lata.

Katarzyna