Porannym ekspresem z Krakowa przyjechałem do pracy - dwa dni spotkania roboczego w grupie nauczycieli redagujących projekty edukacyjne dla uczniów szkół podstawowych. Przypadała rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego, więc w telefonie miałem duży zestaw piosenek barda. Na Centralnym, ok. 10:00, melodię (jaką? nie pamiętam...) przerwał dzwonek telefonu. Żona. Była z córką na dziecięcym uniwersytecie, więc też wcześniej nie wiedziała. Zawiadomił ją nasz dwunastoletni syn... Podobno zginęli wszyscy... Prędko na halę główną, gdzie na monitorach sobotni dyżur red. Kuźniara (ledwie parę miesięcy wcześniej żona zauważyła, że ten typ nawet nekrolog Kaczyńskiego czytałby ironicznym tonem...). Na Centralnym wszyscy z telefonami; grupki przy monitorach. Jeden z tutejszych meneli tańczy obok nas - najpierw słabym głosem rzucam mu coś rozpaczliwie racjonalnego, jakąś głupią argumentację o niestosowności; potem - równie rozpaczliwą - obelgę. Ale on nie jest sam - z podziemnych przejść dworca słyszę radosne wrzaski: "Będę prezydentem!!!". Warszawa...
Otumaniony chodzę wokół dworca, palę jednego za drugim. W końcu wsiadam w tramwaj, jadę do naszego hotelu. Jeszcze się łudzę - oficjalnego komunikatu nadal nie ma... Ale gdy zbliżam się do hotelu, widzę jak obsługa ściąga do połowy flagi przed budynkiem. Koniec.
Później - już w grupie współpracowników - idziemy do pracy. Jak tu pracować? Zwłaszcza gdy widzisz, że ludziom wokół udziela się tylko ogólny nastrój powagi ("Tyle ludzi... Tomek Merta..."), ale gdy trzeba coś o Prezydencie - zakłopotanie ("No, Muzeum Powstania mu się udało...").
Wieczorem - Krakowskie Przedmieście. Tłumy. Już powstaje morze zniczy. Jednak nastrój - dla mnie - dziwny. Wiele osób autentycznie poruszonych, ale wiele innych zdradza jedynie ciekawość - łał, ale iwent! Już można usłyszeć głosy o prezydencie, który kazał lądować, jak w Gruzji... Zostawiam Pałac, idę na Plac (Piłsudskiego? ten z papieskim krzyżem i Grobem Nieznanego Żołnierza). Po drodze znów Warszawa - ludzie siedzą w knajpach, bądź przechodzą z jednej do drugiej. W którejś z nich dostrzegam chyba aktora Chyrę; próbuję racjonalnie: "Może miał umówioną kolację, trudno tak wszystko od razu odwołać..." Ale sam się nie mogę potraktować poważnie.
Pod Krzyżem inaczej. Modlimy się, śpiewamy... Strumień zniczy łączy Krzyż z Grobem... Od strony Ogrodu Saskiego nadchodzi grupka pijanych MWzWM. Jest im dobrze i wesoło - Warszawa...
W hotelu TV, Miecugow, wściekłość i łzy.
W niedzielę znów praca. Gdy rozlegają się syreny, czekam chwilę na reakcję prowadzących spotkanie. Dyskusja trwa, więc wychodzę z sali. Na korytarzu starej warszawskiej kamienicy jestem sam - tylko ja i Oni...
Opuszczam stolicę bez żalu. Przesiadka w Krakowie - jadąc ulicami miasta nie widzę nic szczególnego... "Nic się nie stało? Polacy, nic się nie stało...?" A może tu po prostu, tak jak w Warszawie, zabrakło "tutejszych"? Nie ma nikogo, kto by się poczuwał do jakiejś tożsamości zbiorowej?
Późnym wieczorem docieram do siebie, do prawicowego matecznika na głębokim południu (choć, jak pokaże przyszłość, też nie bez reszty). Dopiero tu flagi z kirem na domach, na samochodach...
Jeszcze nie myślę, że najgorsze dopiero przed nami...
"Nie masz zgody, mopanku!"
Miałem 41 lat.