Na 10 kwietnia patrzę z nieco szerszej perspektywy, spośród wielu myśli, które dobijały się wtedy do głowy były też najprostsze pytania: kiedy ostatni raz widziałam Prezydenta? Rok 2009 był raczej spokojny, w mediach występowali przeważnie politycy rządzący. Głośna była afera hazardowa, wycofanie się USA z planów budowy tarczy antyrakietowej. A Lech Kaczyński? Znamienne było wystąpienie na Westerplatte w 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej.
Zawsze lubiłam oglądać uroczystości państwowe w święta narodowe, prezydent tak dostojnie „defilował”, zgromadzeni w patriotycznych nastrojach ludzie – dumni ze swojej Ojczyzny . Piękny był 15 sierpnia 2009, pamiętam też 11 listopada. Pomyślałam wtedy, że to być może ostatnia taka defilada z udziałem Prezydenta, w kontekście przyszłorocznych wyborów. Ale skarciłam się w duchu – przecież wybory są jesienią, a prezydent obejmuje stanowisko pod koniec grudnia! TVN emitował także wywiad z Parą Prezydencką. Prezydent zastanawiał się w jakiej Ojczyźnie dorastać będą jego wnuczki.
Zabrzmi to banalnie, ale nie wybaczę sobie, że zmarnowałam okazję zobaczenia Prezydenta, gdy odwiedzał miejscowość położoną niedaleko mnie pod koniec lutego 2010. O wizycie wiedziałam wcześniej, jednak na myśleniu się skończyło. Ostatni kadr – media pytają Prezydenta czy będzie ponownie startował – on spogląda w górę, ale na pewno znał już odpowiedź.
10 kwietnia miał być dniem, w którym zacznę uczyć się do egzaminów, w ogóle nie miałam w planie oglądania telewizji. Około 9.30 mama powiedziała mi, że słyszała coś w radiu o jakimś samolocie, który ma problemy z lądowaniem. Zostałam sama w domu, włączyłam telewizor. Czerwony pasek. Nie mogłam uwierzyć w to co czytam. Przeżyłam to co większość Polaków – szok i przerażenie. Nogi się pode mną ugięły, ziemia zapadła. Ściśnięte gardło, które nie było w stanie nic wypowiedzieć. Przerażone oczy do których cisnęły się łzy. Odruchowo wysyłałam smsy do przyjaciół. Nawet nie były ważne jakieś szczegóły, informacje. Po prostu człowiek chce być z kimś, dzielić swój ból, bezsilny szuka wsparcia. Zadzwoniłam do babci, wiedziałam, że na pewno odbierze telefon. Wykrztusiłam jedynie, że to straszne, że zginęli tacy dobrzy i szlachetni ludzie, że to koniec świata. Następne 10 godzin polegało na bezradnym gapieniu się w telewizor i jednym, ale jakże trudnym pytaniu: dlaczego? W tym dniu ważne było to, że mogłam dzielić się przeżyciami, także strachem z przyjaciółmi – na których mogłam polegać, po raz pierwszy od tak dawna miałam do kogo się zwrócić. We wtorek przed feralną sobotą spotkałam dawno niewidzianą przyjaciółkę z liceum, spotkanie jakich wiele, ale ważne w chwili, gdy świat się wali. Kolejna odruchowa myśl po tej strasznej wieści? Piątkowe wydanie Faktów. Materiał o prezydencie. Nie pojechał na jakiś szczyt czy nie zabiegał usilnie o spotkanie z Obamą. Nie kłócił się o krzesło – zarzucono mu bezczynność. I następny przebłysk świadomości - 7 kwietnia, transmisja z wizyty Tuska w Katyniu, ważna rocznica, przejdzie do historii – mówiono. Sobotni poranek – „Znowu ten Katyń…”. Tymczasem zostanie z nami już na zawsze.
Szokiem było, że zginęło tyle ważnych, zasłużonych dla Polski ludzi. Nigdy do tej pory nie słyszało się o tak licznej delegacji przedstawicieli państwa. Pierwszą osobą, o której pomyślałam była Marta Kaczyńska. Do końca nie wiem dlaczego. Kaczyńscy to wzór pięknej, kochającej się, tradycyjnej rodziny – i nagle ten idealny świat prysnął jak bajka mydlana. Tyle bólu i cierpienia, którego nie dało się przeżyć w ciszy i spokoju, bez świateł kamer i fleszy – w końcu to był Prezydent wszystkich Polaków… Zdumiewające jest też, że chociaż głośno to pytanie nie padało, to naturalnie nasuwało się – kto kandydatem na prezydenta. I wiarygodna odpowiedź też była tylko jedna.
Ale 10 kwietnia wzbudzał też inne emocje. Coś pękło, coś się skończyło. Moja mama wygarnęła wszystko sąsiadom, którzy od ponad roku nękali nas różnymi pismami administracyjnymi. Wylała się czara goryczy, upadły ideały…
Dziwne to były uczucia, poranek, żal, smutek, niedowierzanie, narodowa tragedia, drugi Katyń. Godziny mijają, domysły stają się faktami, moim zdaniem tylko ludzie bezduszni byli w stanie skupić się nad czymkolwiek innym. A potem zerka się na Internet, kolejne suche fakty, błyskawiczne wiadomości, my tu w Polsce, oni tam… Tak trafiłam na Twittera i Wasze komentarze. To było moje szczęście w nieszczęściu. Dzięki blogerom można było przeczytać prawdę, czasem gorzką, ale dającą do myślenia. I do dzisiaj jest to moje uzależnienie i najlepsze źródło informacji.
Pamiętam, że w niedzielę po mszy ludzie odśpiewali „Boże coś Polskę”, a proboszcz, który nigdy nie wkracza w sprawy polityczne osobiście modlił się za ofiary katastrofy. W poniedziałek zgarnęłam z półki w kiosku wszystkie dzienniki. Nawet Wyborczą. I przez wiele miesięcy leżały gazety z tygodnia żałoby razem ze zdjęciem pary prezydenckiej i małą flagą z dnia pogrzebu. Aż w końcu po kilku miesiącach przyszedł czas, by cenne materiały schować a kiedyś przekazać potomnym.
Rozmiar tego wydarzenia był ogromny, przytłaczający, aż trudno mi uwierzyć, że przez tydzień z trudem wmuszałam w siebie jedzenie, a gdy po tych kilku dniach poczułam głód, czułam się nawet winna, że w takich okolicznościach myślę o takich bzdurach jak jedzenie. To były ponad 2 tygodnie żałoby, pogrzebów, smutku, ogromnego cierpienia, których nie życzy się nawet największemu wrogowi.
Przy okazji katastrofy po raz pierwszy od wielu lat społeczeństwo mogło powiedzieć prawdę. Nie jest słuszne stwierdzenie, że jako naród podzieliliśmy się. Zawsze mieliśmy różne poglądy i niezdrowe było udawanie, że ludzie nie mogą mieć innego zdania. Im bardziej chcemy uciekać od 10 kwietnia, tym bardziej zmierzamy donikąd.
Przepraszam, że długie, nudne i nie do końca na temat, pewnie wiele wątków mi umknęło, ale to duże poczucie ulgi móc to wszystko spisać i z siebie wyrzucić.