Ten poranek zaczął się dla mnie ospałą szarością godziny ósmej. Mój trzymiesięczny Michałek nie dość, że przesypiał całe noce, to jeszcze nie przebudzał się skoro świt, ale pozwalał nam trochę pospać rano. Choć ósma to było i tak więcej niż potrzebowałem.
Ula go przewinęła po nocy i ubrała ciepło. Był już kwiecień, zima teoretycznie poszła sobie gdzie indziej, ale chłód ciągnął się wyjątkowo długo. Wziąłem pierworodnego do salonu, a Ula poszła się porankować w łazience. Włączyłem telewizor, wsadziłem Młodego do bujaczka, zrobiłem dzbanek czarnej junanki i siadłem w fotelu. Uruchomiłem komputer.
Mieliśmy w telewizji dwa i pół kanału. Jedynka, TVP Info i śnieżącą Dwójkę. Dwa lata wcześniej świadomie zrezygnowaliśmy z kablówki, a te kanały odbierały "z kaloryfera". Cieszyliśmy się z tego, że udało nam się uwolnić od tego marnowania czasu przed plastikowym pudłem. Tego jednak poranka tzw. telewizja informacyjna spełniała swoją rolę, gdyż transmitowali oni uroczystości upamiętnienia katyńskiego mordu sowieckiego na Polakach.
Jakoś mnie tak wychował mój tato, że zawsze oficjalne uroczystości Wolnej Polski się w domu oglądało. Zerkając na oczekujących na delegację władz państwowych przybyłych wcześniej do Katynia gości, sprawdzałem nocne wyniki w NBA - oglądałem skróty jakichś meczów, sprawdzałem co nas czeka piłkarsko w ten weekend.
Na Twitterze, jak to zwykle w sobotni poranek nie było jakiegoś tłoku. Echofon co parę minut pokazywał w małym okienku co tam piszą obserwowani przeze mnie ludzie.
Nagle pojawił się dymek z wpisem, który wart był mojej uwagi. Ba! Nawet zdecydowanej reakcji. Oto niejaki @AubreyDeLosDestinos, straszny prześmiewca, agnsotyk, okrutny antykaczysta, ale inteligentny i bardzo często niezwykle zabawny człowiek napisał tekst, w moim odczuciu oczywiście mający na celu sianie kontrowersji pośród bogobojnych, patriotycznie zorientowanych ludzi robiących w tamtej chwili to, co ja, czyli oglądających obchody katyńskie. Napisał tekst, który jednak przekraczał granice dobrego smaku. Nawet, jeśli dla niego te granice były na bardzo dalekich, niemal niedostrzegalnych, rubieżach:
"Samolot z prezydentem na pokładzie rozbił się pod Smoleńskiem"
Zakląłem delikatnie pod nosem i odpisałem mu szybko:
"Długo było zabawnie, jednak nagle zrobiło się żenująco. Żegnam. Unfollow"
Gdy przystępowałem, jeszcze wciąż lekko wzburzony, do procedury usunięcia jego profilu z obserwowanych przeze mnie twitterowych postaci, do pokoju weszła Ula, usiadła na kanapie, a w telewizji zamiast obrazków z Katyńskiego lasu pojawiła się twarz Sławomira Siezieniewskiego i tło studia.
"Dostaliśmy informację, że pod Smoleńskiem rozbił się samolot z polską delegacją... udało nam się połączyć z rzecznikiem MSZ, panem Paszkowskim..."
Zamarliśmy.
Zamarły nawet naturalnie pojawiające się umyśle pytania, bo po chwili w słowach pana Paszkowskiego dało się usłyszeć "najprawdopodobniej nikt nie przeżył..."
Szybko przeprosiłem Aubreya, a na plecach zrobiło mi się strasznie zimno. Zimno gorsze niż podczas największych chłodów tej długiej i ciężkiej zimy. Trzydziestostopniowy mróz powędrował od karku w dół po kręgosłupie.
Zaczęły pojawiać się obrazki z zachodnich agencji. Pojawiła się pierwsza lista ofiar. Pojawiły się pierwsze "relacje świadków". Oczywiście rozdzwonił się telefon, a i ja musiałem zadzwonić do paru przyjaciół, o których wiedziałem, że nie oglądają telewizji - z tym jednym prostym zdaniem - "Włącz telewizor".
W głowie zaczęło szumieć. Spustoszenie w myślach.
Malutki zaczął kwilić chłonąc empatycznie nasze emocje. Ula wzięła go na ręce i mocno utuliła. Nie wypuszczała go długo.
Pamiętam też złość, ale nie chcę jej pamiętać. Bo ta złość rosła we mnie potem długo. Bo jej powody z biegiem dni, tygodni, miesięcy tylko się rozwijały, fragmentowały, pączkowały zmuszając nas niejednokrotnie do publicznego używania wulgaryzmów, co nigdy nie jest rzeczą dobrą.
Przybrałem wiszącą z balkonu flagę czarną wstążką, ubrałem się na czarno, w klapę dyplomatki wpiąłem smutnego katyńskiego orzełka, wziąłem psa na spacer. Wszedłem do pobliskiego spożywczaka po bułki - pamiętam, że usłyszałem w grającym tam radiu łkająca Monikę Olejnik. Miałem w ustach taki smak, że mimo poranka kupiłem jakąś małpkę wódki żołądkowej. Poszedłem pod pobliski las. Pies biegał, ja paliłem papierosa do wypitej dwusetki i powoli zaczynałem zbierać myśli.
Wróciłem. Zjedliśmy śniadanie cały czas oglądając przekazy telewizyjne i kilkukrotnie łącząc się z moimi przyjaciółmi. Wymienialiśmy gorzkie strzępy myśli.
Około piętnastej zebraliśmy się i pojechaliśmy do Sopotu. Pod dom Prezydenta Kaczyńskiego. W powietrzu było strasznie wilgotno i zimno. Spotkaliśmy w Sopocie kilkoro przyjaciół - albo szli tam, albo wracali. Zapaliliśmy znicze. Z każdym z moich przyjaciół przeżyliśmy jakieś żałoby - oni byli ze mną jak żegnałem rodziców, ja byłem z nimi, kiedy kogoś z ich najbliższych dotykała śmierć. Ale tym razem było inaczej. Bo pierwszy raz tak naprawdę byliśmy wszyscy na tym samym poziomie smutku. Smutku takiego, który powoduje płacz. Nie roniliśmy łez. Twarz, głos każdego z nas inaczej reagował na to, co się stało. Ale każdy łkał. Każdy w środku wył i zawodził.
Każdy czuł, że ta tragedia zostawia po sobie wyrwę potężną. Że to, co się wydarzyło daje wszelkie powody by rozpaczać.
Następnego dnia nasz proboszcz, wielebny Wojciech Adalbert Gajewski powiedział, że jako chrześcijanie mamy to do siebie, że nie wierzymy w przypadki. Że nie wierzymy, że to zbieg okoliczności zadecydował, że wielka część elity, że patriotyczni dowódcy Wojska Polskiego, że Prezydent, giną w Katyniu, w siedemdziesiątą rocznicę mordu. Powiedział, że nie rozumiemy dlaczego do tego doszło. Ale że jedyne co możemy zrobić, to modlić się, prosić Boga, aby pokazał nam co teraz - aby pokazał nam, dlaczego ponownie potrząsnął naszym narodem.
Mija rok, i za mało się o to modlę. Bo wciąż nie wiem, dlaczego Bóg tak potężnie po siedemdziesięciu latach od bolszewickiego mordu na polskiej elicie, ponownie potrząsnął naszym biednym narodem.