W czwartek wieczorem 8. kwietnia przyjechali moi rodzice. Odwiedzili mnie w Malmö pierwszy raz od kiedy 4 lata wcześniej wyprowadziłam się z Polski. W styczniu dostałam mieszkanie, ale nie było mnie stać na jego umeblowanie. Mama i tata przywieźli meble, przybory kuchenne i mnóstwo polskiego jedzenia, którym wypełniliśmy lodówkę. 24 godziny później nie mieliśmy prądu.
Tata próbował założyć mi żyrandol i wtedy poszedł korek - nie w mieszkaniu, a w piwnicy, w zamkniętej na klucz szafeczce. Dzwoniłam po pomoc, ale jesteś Polakiem w Szwecji - musisz czekać do poniedziałku rano. W ten sposób nie mogliśmy nic ugotować, zaparzyć herbaty, a lodówka nie działała. I tak zastała nas sobota rano.
Siedzieliśmy odcięci od świata - żadnej telewizji, a baterie w laptopie i moim telefonie padły już poprzedniego dnia. Nagle zadzwonił telefon mamy - to była jej siostra, ciocia Danka. Nie pamiętam już dokładnie, co powiedziała moja mama, coś jakby "Tak?!? Wszyscy?", po czym dodała coś, czego nigdy nie zapomnę: "Z naszym Kaczorem?" i w następnej chwili powiedziałam jedyne, co przyszło mi wtedy do głowy: "Co, zginęli?".
Mama odpowiedziała, że tak, a gdy skończyły rozmawiać, przekazała nam, czego się dowiedziała - że nie wiadomo, ile osób i kto dokładnie, ale nikt nie przeżył katastrofy i prezydent z małżonką na pewno zginęli. Wszyscy znamy to uczucie, gdy myśli się "to nie może być prawdą". A jednak. Poszłam naładować telefon do sąsiada, a on już pytał, czy wiem. Koleżanka Szwedka przysłała sms:a i pytała, co myślę o tym wydarzeniu. Inna napisała, że bardzo jej przykro. Potem odzyskaliśmy prąd i cały dzień spędziliśmy przy komputerze, czytając wiadomości i oglądając filmiki na stronach informacyjnych.
Próbuję, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak skończył się ten dzień. "Katyń" oglądaliśmy chyba dzień później.