sobota, 26 marca 2011

Moje wspomnienie

W piątek wróciłem z wyjazdu z Opola. Kiedy dojeżdżałem do Piaseczna widziałem startujący samolot. Wtedy nawet wydawało mi się, że to Tu-154. Dziś sądzę, że to nie mógł być on, bo chyba po powrocie z Premierem już nie latał.

Mimo że interesuję się polityką, nie zwracałem specjalnej uwagi na to, że to już te wizyty obie będą. Po prostu wydawało mi się to niesmaczne, że ktokolwiek śmie zabraniać i utrudniać Prezydentowi Rzeczypospolitej oddanie hołdu ofiarom Katynia. Nie chciałem słuchać o tym, bo towarzyszyłyby temu znowu jakieś głupie komentarze.

W sobotę wstałem wcześnie rano, bo miały przyjechać meble do pokoju dziecięcego i chciałem być gotów już na 9 rano. Cieszyłem się na ten dzień, miałem nadzieję, że już wieczorem mój najstarszy syn, niedługo uczeń będzie miał swój własny pokój. Wspominałem sobie jak to ja, dzieląc pokój z młodszym bratem musiałem się zamykać na zasuwkę, żeby mi nie przeszkadzał w nauce i jak tę zasuwkę potem rodzice usunęli, bo zasnąłem a oni nie mogli się dostać do pokoju.

Zjedliśmy śniadanie, zaczęły się cotygodniowe kłótnie polityków w Trójce. Nie słuchałem tego za bardzo, czekałem na dostawę. Panowie przyjechali, sprawdziliśmy czy wszystko pomieści się do windy i po 10 minutach wszystko już stało w przedpokoju. Podpisywałem papiery i zadzwoniła moja Mama. Powiedziała: "słuchaj, coś się chyba bardzo złego stało z samolotem Prezydenta". Ja mówię: "nie wiem nic, mamo, bo akurat meble przyjmuję, ale pewnie znowu jakaś awaria, co się niby miałoby stać? Oddzwonię, jak tu załatwię wszystko". Podpisałem, dałem napiwek i zacząłem podziwiać, co kupiłem.
Żona pyta kto dzwonił, ja na to, że Mama, że coś się zepsuło znów w tym samolocie. A ona na to, że jak nosili, to usłyszała, że prowadząca (Beata Michniewicz) przerwała dyskusję mówiąc, że słyszy jakieś bardzo niepokojące wieści dotyczące naszego samolotu.

Zrobiliśmy głośniej, to było dla nas kompletnie niejasne. Ja byłem pewien, że miał awarię, że się uszkodził przy lądowaniu, może nawet nie mógł wystartować albo się zapalił po wylądowaniu. Potem włączyliśmy telewizję. To, że przerwali programy dowodziło, że to coś poważnego. Nie pamiętam, na którym programie o tym usłyszałem. Mówili o 140 ofiarach, o tym, że na pokładzie byli obaj bracia. Pomyślałem o ich umierającej matce. Potem byłem wściekły na pilotów, że "cztery razy do lądowania podchodzili". Dziś wiem, że to była jedna z setek dezinformacji.
Po 15 minutach wyłączyłem to wszystko i się popłakałem.

Ochłonąłem i włączyłem twittera, żeby sprawdzić, czy to w ogóle jest prawda i co właściwie o tym myśleć. Czułem się tak, jak 11 września i dużo wcześniej, 13 grudnia, nic z tego nie rozumiejąc.

Potem ogarnęło mnie uczucie wielkiej klęski. Że znowu się nic nie udało, że to kolejny raz wszystko wali się jak domek z kart.

Marcin, 10.04.10 miałem 35 lat.