piątek, 8 kwietnia 2011

Andrzej Duda

W sobotni poranek 10 kwietnia 2010 roku jeszcze nie zdążyłem włączyć telewizora, by obejrzeć transmisję z uroczystości w Katyniu, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Było koło godziny dziewiątej, może kwadrans po dziewiątej. Dzwoniła nasza znajoma, przyjaciółka rodziny. Powiedziała: „Andrzej…” i chyba spytała: „Gdzie ty jesteś, nie poleciałeś do Katynia?”, a potem rozpłakała się. Pamiętam, zaskoczony odpowiedziałem, że jestem w domu, w Krakowie i zapytałem co się stało, a ona łkając powiedziała: „Spadł samolot z Prezydentem, rozbił się przy lądowaniu”. Nie mogłem w to uwierzyć. Opowiadała mi później, że kilkakrotnie powtarzałem: „To niemożliwe, niemożliwe!”. Powiedziała: „Włącz telewizor!” Pobiegłem i włączyłem. Podawano pierwsze informacje o katastrofie. Byłem zszokowany, ale miałem jeszcze nadzieję, że może nic strasznego się nie stało. Ta nadzieja gasła jednak wraz z kolejnymi informacjami nadchodzącymi ze Smoleńska. Po chwili rozdzwoniły się telefony, dzwonili znajomi, rodzina. Dzwonili na wszystkie możliwe numery telefonów - do mojej żony, do mnie, do córki. Jak się potem dowiedziałem także do moich rodziców, do siostry. W kółko słyszałem jak żona i córka odpowiadały tylko: „Jest w domu. Nie, nie poleciał.” i następny telefon i tak przez chyba ponad godzinę. Trudno to opisać.


-------
Pełną relację min. Dudy znajdziecie tutaj.