To miał być spokojny, sobotni dzień. Piątek, tradycyjnie jak każdego 9 kwietnia, spędziłem z rodziną u mojej siostry. Obchodzi tego dnia urodziny. Spotkałem tam znajomą z Kancelarii Prezydenta. Długo rozmawialiśmy o zamieszaniu związanym z przygotowywaniem tych obchodów. O tym, jak spokojnemu zawsze Władysławowi Stasiakowi puszczały nerwy. Przy mnie rozmawiała z prezydentem Ryszardem Kaczorowskim. Nie, nie o 10 kwietnia. Pytała, czy poleci 9 maja z Lechem Kaczyńskim do Moskwy. Kaczorowski tłumaczył, że teraz leci bo lepiej się czuje. Ale nie wie, jak będzie się czuł 9 maja. - Jeśli dam radę, polecę – rzucił.
Nie planowałem oglądać uroczystości katyńskich. To miał być dzień zabawy z synem, któremu od wielu miesięcy szczególnie doskwierał brak taty. Rano żona poszła po zakupy, chłopaki mogli dłużej pospać. Obudził mnie SMS od mojej Mamy. "Włącz telewizję. Coś z samolotem w Katyniu" - napisała. Natychmiast oprzytomniałem. Pamiętam, że gdy włączyłem telewizor miałem nadzieję, że to tylko jedna z wielu awarii. TVN24 nie wiedziała nawet czy to kłopoty Jaka-40 czy Tu-154M. Na pokładzie jednego byli dziennikarze, mnóstwo znajomych. Na pokładzie drugiego - prezydent, politycy, ministrowie... I potem napływające informacje. Coraz gorsze. I płacz, gdy zobaczyłem listę pasażerów. W jednej chwili taka wyrwa w życiu - obywatela, dziennikarza i po prostu Mikołaja. Zginął Prezydent. Wielu wysokich urzędników. Ludzi życia publicznego. Znajomi.
Ale takie jest dziennikarska misja, że natychmiast trzeba było się zbierać. Jechać do pracy. Jeszcze kilka smsów do znajomych, głównie z biura prasowego Kancelarii Prezydenta. I uczucie ulgi, gdy odpisywali, że zostali w Warszawie. A potem ten nieustający film w głowie. Kadry z życia. Z pracy.
Najpierw wspomnienie mojego lotu TAM. TYM samolotem. Z TYMI ludźmi. Pamiętam wszystko z tamtego dnia. Lądowanie na pasie w Smoleńsku, przejazd przez cmentarzysko Iłów, Antonowów i Tupolewów. Dziurawy asfalt. Mnóstwo smutnych panów w długich płaszczach. Potem jazda do Katynia. Po wyboistych drogach. I piękne słońce nad tym lasem i grobami polskich oficerów. Było sporo czasu do początku uroczystości. Chodziliśmy po cmentarzu. W myślach widziałem te doły, wpadających w nie polskich żołnierzy zabitych strzałem w tył głowy. Myśli przerywane świdrującymi spojrzeniami niby przypadkowych przechodniów, dziwnym trafem podobnych do tych z płaszczach z lotniska.
Pamiętam doskonale powrót ze Smoleńska. Ten jeden, jedyny raz udało mi się lecieć w prezydenckiej salonce. Udało się uzyskać chwilę rozmowy z prezydentem. Poznałem wówczas Artura Żmijewskiego i Danutę Stenkę – jako odtwórcy głównych ról w filmie Andrzeja Wajdy, zostali zaproszeni na uroczystości. Tamten dzień był piękny. I taki kontrast z tym rok temu...
W "Dzienniku Gazecie Prawnej", gdzie wówczas pracowałem okazało się, że robimy specjalne wydanie gazety. Jeszcze na sobotę. Włączony telewizor, zamawianie tekstów, wspomnień, redagowanie ich. A w głowie nadal galeria obrazów i wspomnień.
Lech Kaczyński - z uśmiechem przypomniałem sobie jedyną w życiu sytuację, gdy do mnie zadzwonił. Gorąca sierpniowa noc. Właśnie wyszedłem spod prysznica. Telefon. O tej porze? Numer nieznany. Odzywa się Adam Bielan. - Przekazuję telefon prezydentowi – mówi. Jestem zdumiony. I stojąc przy biurku, w samym ręczniku słucham Lecha Kaczyńskiego opowiadającego, jakie rząd robi mu kłopoty z wylotem do Gruzji. Rusza medialna akcja "dajcie prezydentowi samolot". I 20 godzin później duma z polskiego prezydenta przemawiającego do Gruzinów w Tbilisi.
Maria Kaczyńska - kobieta z niewyobrażalnym darem doceniania ludzi. Widzieliśmy się w życiu ledwie kilka razy. Pytała o rodzinę. Opowiadałem jej o swoim synu, Mateuszu. Wbiło mnie w ziemię, gdy kilka miesięcy później spotkaliśmy się znów, przy okazji opłatka w Pałacu. "A Pan ma syna, Mateusza, tak?" - spytała. Dla mnie było to niewiarygodne. Nie dało się jej nie lubić. Nawet, gdy powtarzało się słynny dowcip o "jaszczębiu", to nie z drwiną.
Paweł Wypych - pamiętam dzień, w którym go poznałem. Został właśnie wyrzucony z pracy w stolicy. Żył tym. Nie potrafił zrozumieć dlaczego Hanna Gronkiewicz-Waltz wszędzie musi widzieć politykę. Wypych politykiem nie był. Został właśnie doradcą premiera Kaczyńskiego. Urządzano mu gabinet w KPRM. Widziałem autentyczne zażenowanie, gdy w trakcie naszego spotkania wniesiono mu do pokoju nowy dywan. "Przecież ta wykładzina wystarczy" – rzucił. Inny obrazek. Już w czasie jego pracy w Pałacu. Były gorące wakacje 2009 roku. Wpadłem do niego pogadać, straszliwie spragniony. Wody? - spytał. Jasne! - odparłem. Podał mi butelkę gruzińskiej wody gazowanej. Była okropna w smaku. I najpiękniejsze spotkanie. Plotka, że to Wypych chce być szefem Kancelarii Prezydenta. Nie wierzę. Z prawą ręką ministra Małgosią ustalam możliwe spotkanie. Nie jest łatwo. Plan napięty. W końcu udaje się znaleźć termin: godzina 21, lokal na Gocławiu. Jadę tam w potwornej wichurze. Wypych mieszka niedaleko. Siadamy i rozmawiamy. Długo. W międzyczasie zrywa się gigantyczna ulewa. Więc tym bardziej nie ruszamy się spod parasola. Minister opowiada o rodzinie. Mamie, która przejmuje się wszystkimi jego występami w mediach. Wyjeździe na wakacje znad Balaton. I niezrozumieniu kibiców Formuły I - rok wcześniej kolega zaciągnął go na Hungaroring, na wyścig Kubicy.
Wspominać mógłbym długo. Jeszcze Księdza Janka Osieckiego z Ordynariatu Polowego. Obiecał, że następnym razem jak zajrzę też kupię eklerki z pobliskiej Batidy. Już nie zajrzałem.
Do tej pory nie wykasowałem z telefonu żadnego numeru smoleńskiej ofiary. Na swój sposób wciąż żyją. W mojej niezatartej pamięci. Niezatartej tak samo, jak tamten sobotni poranek.