10 kwietnia 2010, dzień ja co dzień, sobota, dla mnie miał być podobny do setek poprzednich „przymusowego urlopu”. Czyli w planie lektura, jakiś ciekawy program w BBC, bo właśnie znalazłem sposób na odbieranie tej stacji przez Internet, gderactwo na twitterze o wszystkim i o niczym. Telewizor wyłączony i nagle odzywa się brat na GG: „Zobacz co się dzieje”. No pewnie znowu jakiś cyrk polityczny pomyślałem, ale skoro młodzież informuje trzeba zobaczyć. TVN24 pierwsze informacje o problemach Jaka, wszystko na razie w konwencji raczej „sensacji”. Potem kolejne informacje, już nie Jak a Tupolew, w studio m.in. Antoni Dudek, który nagle konstatuje, że jeśli to prawda, to mamy do czynienia z największą katastrofą w historii Polski po 45 r. To był chyba moment, w którym uświadomiłem sobie co się stało. Kolejni goście w TVN24, szok, część płacze, zatem jako człowiek pozbawiony ludzkich odczuć przestawiam na Russia Today. Więcej informacji, dziennikarze pojawiają się na miejscu, za chwilę potwierdzenie że wszyscy zginęli. Dla mnie to szok, ale i obawa pt. Co dalej będzie, zapewne irracjonalna, bowiem pozostaje premier, marszałkowie itd., ale znając stan nas i naszych elit chyba po części uzasadniona. Stan ducha przypominający ten w dniu 2 kwietnia 2005 czyli dzieje się coś co przejdzie do historii. Po kilku godzinach oglądania na przemian RT i TVN szok powoli mija, zaczyna się myślenie.
Pamiętam trzy konstatacje, po pierwsze jestem świadkiem historii, czegoś z czym spotykałem się czytając wspomnienia sprzed dziesiątków lat, czegoś o czym będą uczyć się kolejne pokolenia za 100 czy 200 lat. Po drugie, poczucie, że zaczyna rodzić się mit, który może być podobny do mitu Piłsudskiego, dziwne uczucie, mimo świadomości, że mity zazwyczaj bywają irracjonalne. Po trzecie, co najsmutniejsze, jeszcze tego dnia pojawiło się przekonanie, że katastrofa „zabetonuje” polską politykę na lata, pozbawiając ją logicznych kryteriów podziału. Najsmutniejsze, bowiem, jak się okazuje bardzo trafne, walka o trwałość mitu z jednej strony i dążenie do jego likwidacji z drugiej stały się głównymi zadaniami dwóch największych sił politycznych. Dzień następny, niedziela, w kościele Boże coś Polskę, atmosfera trochę przypominająca tę z 13 grudnia i moja uwaga, do wychowanej na TOK FM Matki: to gdzie będzie pogrzeb, na Wawelu?
Najbardziej wstrząsającym dla mnie nie był pogrzeb, ale przyjazd trumien do Warszawy. Powitanie Lecha Kaczyńskiego iście królewskie, otrzymał to czego nie miał za życia: miłość ludu, pomyślałem obserwując tłumy na trasie do Pałacu Prezydenckiego. Inna myśl, jak długo ci ludzie będą się tak zachowywać, tydzień, miesiąc, rok? Teraz widać, że ta była tylko chwila uniesienia, od dnia pogrzebu, wszystko potoczyło się zgodnie z moimi przemyśleniami z 10 kwietnia: emocje odbierają rozsądek, polityka stała się jeszcze bardziej irracjonalna, a walka o miejsce Lecha Kaczyńskiego w historii zdominowała życie polityczne. Szkoda, ale chyba to nasza tradycja narodowa, bycie wspaniałym w chwilach trudnych i nie do zniesienia w normalnych czasach.