wtorek, 19 kwietnia 2011

Tomasz Rakowski (10.04.11)

Tomasz Rakowski
17 kwietnia 2011

Relacja z obchodów rocznicowych 10.04.2011

Dwadzieścia minut po północy zamówiłem taksówkę, która miała mnie zawieźć pod Dworzec Główny w Gdańsku. Poprosiłem operatorkę firmy przewozowej, żeby kierowca podjechał o godzinie 1:35. Miałem jeszcze kilka minut. Usiadłem na łóżku i przebiegłem w głowie po liście rzeczy, które powinienem był zrobić. Chyba niczego nie brakowało. Odruchowo spojrzałem na wyświetlacz telefonu komórkowego, aby skontrolować czas. I wtedy uderzył mnie ten szczególny ciąg cyfr. Ciąg, który na zawsze wrył się głęboko w pamięć moją i milionów Polaków. Ciąg zwykłych cyfr, które w tym zestawieniu tworzą swoisty symbol. Ciąg, który w ostatnim roku pisałem, czytałem i słyszałem setki razy. Siedziałem, i to było dziwne – zaskoczony tą oczywistością. Ekran mojej Nokii pokazywał datę 10.04. Za siedem godzin, rok temu, Polska doświadczy największej tragedii po 1945 roku.

Pędziłem Volkswagenem Passatem w stronę Dworca. Taksówkarz na szczęście nie był rozmowny. Zastanawiałem się, ile osób rok temu o podobnej porze szykowało się do wyjścia, spieszyło na dworce, jechało taryfą, stało przed lustrem. Przecież nie wszyscy mieszkali w Warszawie... Ile nie mogło usnąć i przewracało się z boku na bok? Kto jadł wczesne śniadanie? Komu zostało jeszcze kilka godzin wymarzonego snu? Mój nostalgiczny nastrój przerwał telefon od współorganizatorki naszego trójmiejskiego wyjazdu na obchody rocznicowe do Warszawy – autobus zgodnie z planem wyruszył z Gdyni i zmierzał w stronę Gdańska, zbierając na kolejnych przystankach mieszkańców naszej aglomeracji. Zaczęło się.

Przed budynkiem Poczty Polskiej, nieopodal gdańskiego Dworca PKP, w punkcie zbiórki stała już pokaźna grupa. Na tym przystanku dominowali młodzi. Wszyscy szybko się ze wszystkimi poznali. Atmosfera bardzo przyjazna, w powietrzu czuć powagę i zadumę, ale również ekscytację. Dzieje się coś ważnego. Temat wiodący wszystkich rozmów – haniebna podmiana tablicy w Smoleńsku. „Czy to wyjazd Fundacji Tożsamość i Solidarność?” – zapytała kobieta w średnim wieku. „Tak, to my!” – odpowiedzieliśmy. „Kiedy będzie autobus?” – dodała? „Właśnie podjeżdża.”. Piękny, biały, trzyosiowy autokar wtoczył się majestatycznie na parking przed nami. Za szybą duża kartka z czarnymi literami – 10.04.2011. Otworzyły się drzwi, w których stanęła Ada. W jednej ręce lista obecności, w drugiej biało-czerwone opaski na rękę z wysprejowanym napisem „Gdańsk”. Inni pasażerowie zostali już zaopatrzeni w podobne atrybuty z napisami „Sopot” i „Gdynia”. Trzeba pokazać, że Pomorze pamięta. O godzinie 2:05 w nocy, 10 kwietnia 2011 ruszyliśmy w stronę Warszawy. Przywitałem w imieniu organizatorów wszystkich pasażerów, przedstawiłem kilka informacji porządkowych, rozdane zostały pozostałe elementy oprawy patriotycznej, które były przygotowywane w przydomowej manufakturze przez ostatnie dwa dni. Autobus slalomem prześlizgiwał się pomiędzy barierkami porozstawianymi na krajowej „siódemce”, a my nie mogliśmy usnąć. Patrzyłem na elektroniczny zegar, który bezdusznie odliczał czas do 8:41…I znowu te myśli o tym, z kim się pożegnali, czy pocałowali dzieci na „do widzenia”, co czuli… Usnąłem przed piątą.

Ponieważ przyjechaliśmy około godziny siódmej udało się zaparkować autokar nieopodal Zamku Królewskiego, pod wiaduktem obok Wybrzeża Gdańskiego. To dość dogodna lokalizacja w porównaniu z wydzielonym na tę okazję parkingiem pod Pałacem Kultury i Nauki. Wszyscy naciągnęli na ręce biało-czerwone opaski. Rozdaliśmy ponad dwadzieścia polskich flag. Ręcznej roboty, materiałowe „napierśniki” z napisami „Katyń 1940 – Katyń 2010. Pamiętamy” przypinaliśmy chętnym agrafkami. Ludzie z innych, stojących obok autobusów ustawiali się w kolejce, aby dostać od nas te unikatowe produkty. Na szczęście mieliśmy ich ponad 100. Rozłożyliśmy nasze transparenty. Jeden z cytatem Jana Pawła II, drugi ze słowami ks. Jerzego Popiełuszki. Trzeci – weteran wielu poprzednich manifestacji o rządach chłoptasi. Niebo przykrywały stalowoszare chmury, wiał dość porywisty wiatr. Nie było łatwo maszerować z transparentami o powierzchni prawie 5m2, które łapały powietrze niczym wielkie, białe żagle. Zaczęliśmy wspinaczkę na Plac Zamkowy.

Pod Kościołem Seminaryjnym, gdzie odbywała się poranna Msza Św. kłębił się nieprzebrany tłum ludzi. Udało się nam przecisnąć zaledwie kilka metrów w stronę świątyni. Stanęliśmy obok metalowych barierek, którymi odgrodzone były wozy transmisyjne. Moją uwagę zwróciła, stojąca za nimi policjantka ubrana w stój, który przypominał zbroję. Nie wiem dlaczego, skojarzyłem go z uniformem służb porządkowych z filmu „Seksmisja". Obok mnie zatrzymał się elegancko ubrany starszy mężczyzna. Opisanie go tym przymiotnikiem nie stanowi elementu wyróżniającego – wszyscy wokół wyglądali odświętnie. Zaczął ze mną rozmawiać. Ubolewał nad tym, że słowa „Prawda i sprawiedliwość warunkiem przebaczenia”, które widniały na trzymanym przeze mnie transparencie ziszczą się, ale „za wiele, wiele lat; może…”. Nie było nagłośnienia i w miejscu, w którym staliśmy praktycznie nie było słychać nabożeństwa. W kieszeni zawibrowała mi komórka. Dzwonili znajomi z Gdańskiego Klubu Myśli Politycznej, którzy przyjechali do stolicy już wczoraj. Za chwilę witaliśmy się serdecznie. Nagle tłum na Krakowskim Przedmieściu zaczął gwizdać i buczeć. Myślałem, że być może ktoś wyjeżdża z Pałacu Prezydenckiego. Okrzyki „ZO-MO! ZO-MO!” świadczyły jednak o czymś innym. Nie mogłem się ruszyć, bo trzymałem transparent, a cały widok zasłaniały mi wozy transmisyjne. Po chwili dowiedziałem się, że przed Pałac wymaszerowała grupa policjantów ubrana w stroje podobne do tego, który zwrócił moją uwagę u młodej policjantki kilka chwil wcześniej. Kogo lub co mieli ochraniać? Pałac, chodnik, barierki? Przed czym bronić? Przed wściekłym tłumem uzbrojonym w znicze i wiązanki kwiatów? Za chwilę mieliśmy się dowiedzieć… Tymczasem nabożeństwo musiało dobiec końca, bo ludzie zaczęli płynąć z kościoła w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Ruszyliśmy z transparentem, jednak nie doszliśmy daleko. Panował straszny ścisk. Spojrzałem na zegarek. 8.40. O Boże, to już, za moment! I wtedy z głośników na scenie przed Pałacem rozległ się przeszywający uszy dźwięk syren z filmu „1.24”, nakręconego telefonem komórkowym przez młodego Rosjanina kilka chwil po katastrofie rządowego Tupolewa. Ten dźwięk jest tak charakterystyczny, że nie można go pomylić z niczym innym. Upiorny, przeraźliwy. Przebijał złowrogo warszawski, chłodny poranek, lawirując pomiędzy setkami łopoczących na wietrze biało-czerwonych flag. Przyprawiał o dreszcze. A potem wszystko utonęło we wszechogarniającym hałasie ręcznych sygnałów dźwiękowych, klaksonów i kościelnych dzwonów. I tylko w Warszawie nie zabrzmiały syreny miejskie. Zamiast tego organizatorzy wyemitowali pod Pałacem Prezydenckim ich nagranie. To przykre, bo słychać je było w Gdańsku, Tychach, Nowym Sączu, Wrocławiu, Katowicach, Białymstoku, Zielonej Górze i w Krakowie. I w dziesiątkach i setkach mniejszych lub większych miast naszego kraju. Ale nie w stolicy. Nie w Warszawie. Mieście, którego prezydentem był Lech Kaczyński. Mieście, w którym urzędował jako Prezydent Polski przez ostatnie cztery i pół roku. Mieście, w którym mieszczą się Sejm, Senat i wszystkie pozostałe instytucje publiczne, których przedstawiciele zginęli 10 kwietnia. Nie zawyły… Historia was oceni.

Powietrze wokół wibrowało, bo mężczyzna z megafonem, wysyłającym przeraźliwie głośne sygnały alarmowe stał tuż za mną. Spomiędzy chmur nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Rozejrzałem się. Morze flag i transparentów. Tysiące ludzi. W każdym wieku. I wszyscy zjednoczeni wspólną myślą. Takiego poczucia jedności nie doświadczyłem nigdy i nigdzie poza wydarzeniami na Krakowskim Przedmieściu. Zgromadzeni skandowali „Tu jest Polska” i wznosili ręce z palcami ułożonymi w kształt litery V. Gdzieś z przodu musiał pojawić się premier Kaczyński, bo tłum zaczął wznosić okrzyki „Jarosław! Jarosław!”. Ze sceny pod Pałacem płynęła z głośników lista nazwisk osób, które zginęły pod Smoleńskiem. Słyszałem strzępy, bo pomimo tego, że syrena za mną przestała ryczeć to wciąż donośnie biły dzwony w Kościele Seminaryjnym. Nagle po lewej stronie zaczęła się jakaś kotłowanina Wspiąłem się na palce. Szpaler policjantów nie pozwalał przejść na teren placu przed Pałacem starszemu mężczyźnie w ciemnym płaszczu. „Kto to jest” – pomyślałem. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. „Wpuścić posła! Wpuścić posła!” – zaczął krzyczeć tłum. Widziałem przynajmniej kilka osób, zapewne przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości, którzy zmuszeni byli przeskoczyć metalowe barierki. „Hańba! Hańba!” – rozlegały się wokół okrzyki wymieszane z głośnymi gwizdami. Policja nie chciała dopuścić posłów bezpośrednio pod Pałac Prezydencki. Skąd takie rozkazy? Na filmach, które oglądałem potem widziałem, jak parlamentarzyści bez wezwania legitymowali się przed policjantami, jak próbowali się przedrzeć, jak byli odpychani i ganiani. Upokarzający obrazek. Ci, którym udało się przedostać przez kordon podchodzili do ludzi, odbierali od nich znicze i kwiaty i zanosili je pod zdjęcie Pary Prezydenckiej ustawione w zamkniętej strefie pod Pałacem. Ponieważ nie sposób było przemieścić się pod same barierki zaczął się taśmowy transport zniczy i wiązanek, które były podawane kolejnym osobom, które stały z przodu. W ten sposób w krótkim czasie plac przed Pałacem zapełnił się setkami zniczy i świeżych kwiatów. Byłem zadziwiony tą współpracą, tą solidarnością w działaniu. Kiedy w pewnym momencie stojący z prawej strony, kilka metrów ode mnie mężczyzna zawołał donośnie „Lekarza!”, to ludzie zaczęli przekazywać to hasło w stronę namiotów medycznych i już po kilku chwilach przez tłum przebijało się dwóch ratowników. Niesamowite! Na szczęście okazało się, że pomoc nie była potrzebna. W pewnej chwili tuż obok mnie przystanął starszy pan, z którym jechałem w autobusie do Warszawy w kwietniu rok temu. Przywitaliśmy się. Zdążył mi tylko przekazać smutną wiadomość, że organizatorka tamtego wyjazdu zmarła w grudniu. Bez wątpienia byłaby w stolicy razem z nami.

Nie pamiętam, w którym momencie rozbrzmiała na Krakowskim Przedmieściu suplikacja „Święty Boże” w wykonaniu zespołu De Press, ale wiem, że razem ze mną słowa tej modlitwy powtarzało wiele osób. Tłum zaczął się przemieszczać. Dotarliśmy z naszymi transparentami bezpośrednio w sąsiedztwo Pałacu Prezydenckiego. Zatrzymaliśmy się przed rampą, na której stały kamery oraz reporterzy z aparatami fotograficznymi. Rozpoczęła się część artystyczna. Ludzie reagowali entuzjastycznie, widząc napisy „Gdańsk” na naszych opaskach i transparentach. Podszedł do nas ktoś z mikrofonem, z prośbą o kilka słów. Przed masywnymi, stalowymi barierkami dalej kłębiły się tłumy, a po drugiej stronie w równym szpalerze stała policja ubrana jak na chuligańskie zamieszki po meczu piłkarskim. I nic. Nikt na te stroje nie reagował, nikt nic nie mówił. Panował spokój. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że nasz transparent zasłonił dziennikarzom z rampy widok na to, co działo się przed Pałacem. Ponieważ napisów z tyłu nie mieliśmy postanowiliśmy się obrócić, aby dać fotoreporterom pretekst do pracy. W ruch poszły aparaty i kamery. Po chwili pozostali „trzymacze” obrócili swoje transparenty. Był taki moment, że co najmniej kilka z nich było zwróconych napisami w stronę medialnej platformy (cóż za niefortunny dobór słów). Dochodziła godzina 11.00. Postanowiliśmy zejść na jakiś czas z posterunku. Oparliśmy nasze bannery o ogrodzenie niedaleko kawiarni „Telimena” i ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca, w którym moglibyśmy zjeść i wypić coś ciepłego. Szliśmy, w osiem osób, młodzi, z opaskami biało-czerwonymi, z polskimi flagami, przez kwietniową Warszawę. Co rusz napotykaliśmy podobne grupy, choć nie zawsze z tak niską, jak nasza średnią wieku. Uśmiechaliśmy się do tych, którzy patrzyli na nas ze zdziwieniem. „Powinniśmy chodzić ulicami Warszawy” – konkludował jeden ze znajomych. „Tam pod Pałacem wszyscy są przekonani, a tu możemy zmieniać ludzi” – dodawał. Może miał rację? Na jednym z okien zobaczyłem wywieszoną flagę. Pokazałem ją reszcie. Od teraz każdy napotkany symbol państwa polskiego umieszczony na budynku czy samochodzie przyciągał nasz wzrok. Niestety biła w oczy sporadyczność tego rodzaju manifestacji odczuć. I tak jak wcześniej nie zauważaliśmy flag, tak po spostrzeżeniu tej pojedynczej zaczęliśmy dostrzegać ich brak. Niezrażeni podążaliśmy za naszym warszawskim kolegą-przewodnikiem, który prowadził nas w sobie tylko znane miejsce. Ku mojemu rozczarowaniu miejscem tym okazało się być KFC nieopodal Pałacu Kultury i Nauki. Cóż, lepszy rydz, niż nic. Weszliśmy do restauracji, przyciągając spojrzenia niewielkiej grupy klientów. Zamówiliśmy, usiedliśmy, zjedliśmy. Niecodzienny to musiał być widok dla stałych bywalców tego przybytku. Jeden z naszych kolegów przytomnie zauważył, że musimy przynieść coś do jedzenia dla tych, którzy zostali przed Pałacem i przy transparentach. Wychodząc z KFC wpadliśmy na Krzysztofa Wyszkowskiego, który najprawdopodobniej pędził do Sali Kongresowej, na inaugurację ruchu społecznego im. Lecha Kaczyńskiego. Po kilku chwilach ruszyłem razem z Filipem w kierunku Pałacu Kultury i Nauki śladami pana Krzysztofa, a reszta grupy rozpoczęła drogę powrotną na Krakowskie Przedmieście. Szliśmy bez zaproszeń, choć ja miałem jedno „obiecane” przez zaprzyjaźnioną białostoczankę. Jakoś to będzie!

Pod wejściem do Sali Kongresowej stały już tłumy. Drzwi były jeszcze zamknięte. Z każdej strony PKiN nadciągały grupy uczestników spotkania, zauważyłem ludzi z flagą Gruzji. Zbliżali się także moi przyjaciele z Białegostoku, którzy dopiero co przyjechali do Warszawy, gdyż rano uczestniczyli w uroczystościach rocznicowych w swoim pięknym mieście. Słowa dotrzymano – zaproszenie dostałem. W międzyczasie udało się nam załatwić kolejne, tym razem dla Filipa. I już staliśmy wszyscy razem, cisnąc się w kolejce do jedynego otwartego wejścia. „Cieszę się, że wy młodzi jesteście z nami” – powiedziała w naszą stronę jedna ze stojących obok kobiet. „To ja się cieszę, że państwo są z nami” – odpowiedziałem z uśmiechem. „No my nie zmieniamy poglądów od lat” – ripostowała. Któraś z dziewczyn wyciągnęła ulotki, zachęcające do czytania prasy niezależnej i do obejrzenia wybranych tytułów na portalu filmowym youtube. „Niech mi pani da, zabiorę do Elbląga!” – prosiła jedna z kobiet. „A ja do Olsztyna” – licytował się jakiś mężczyzna. Ulotki zaczęły znikać w oczach. „Siejcie się!” – rozdawaliśmy materiały rozchwytywane jak woda na pustyni. „Jedna ulotka na miasto!” – zarządziłem, nie kryjąc radości. „Proszę powiedzieć, z jakiego pan jest regionu?” – przepytywaliśmy chętnych. Kiedy skończyły się ulotki, poczęstowałem współstaczy ostatnim cukierkiem. Nikt się nie szczypał. Cukierek zniknął po sekundzie. Weszliśmy do środka.

Według informacji zamieszczonych na oficjalnej stronie www Sali Kongresowej obiekt ten jest w stanie pomieścić 2880 osób na trzech różnych poziomach. Kiedy bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć miejsca w dolnej części wypatrzyliśmy puste balkoniki tuż nad naszymi głowami. Ruszyliśmy pędem w kierunku schodów wskazanych nam przez sympatyczną panią z obsługi sali, które doprowadzić nas miały do wyczekiwanych wolnych siedzeń. Niestety miejsca w upatrzonej loży nie ostały się pod naporem innych gości, zadecydowały sekundy. Na szczęście kilka balkoników dalej udało się nam wygodnie rozsiąść. W sumie wyszło lepiej niż chcieliśmy, bo znajdowaliśmy się dokładnie na wprost sceny. Na krzesłach czekały rozłożone egzemplarze książki „Lech Kaczyński – Pamięć i zobowiązanie”, które zawierały teksty przemówień ze spotkania w Jachrance w grudniu 2010 roku i wybrane przemówienia śp. Prezydenta. Miła niespodzianka. Kiedy światła przygasły, a na wielkim ekranie pojawił się płomień świecy, zapadła cisza. Na scenę wyszedł Jerzy Zelnik, który prowadził całą uroczystość. Zaprezentowane zostały krótkie filmy przypominające katastrofę, tłumy przed Pałacem Prezydenckim i uroczystości pogrzebowe. W tle pobrzmiewała piękna i kojarząca się już chyba na wieki z 10.04 muzyka autorstwa Michała Lorenca. Mieliśmy okazję zobaczyć kilka osobistych zdjęć Pary Prezydenckiej, a także przypomnieć sobie opinie zachodniej prasy i przedstawicieli innych nacji o niezłomnej, patriotycznej postawie naszej głowy państwa. Przy całkowicie zgaszonych światłach, stałem wzruszony, odczytując nazwiska kolejnych ofiar wyświetlane na wielkim ekranie. Nie wiem dlaczego, ale zawsze kiedy widzę nazwisko kapitana Arkadiusza Protasiuka oczy zachodzą mi łzami. Z poczucia bezsilności, żalu i niesprawiedliwości. I tym mocniej wiem, że musimy zrobić wszystko, by dobić się do Prawdy. A potem na scenę wyszedł Jarosław Kaczyński. Rzadko mam okazję oglądania na żywo tylu naszych flag. Sala Kongresowa była nimi dosłownie zalana. I choć część z nich została przez organizatorów przygotowana, jako element dekoracji (o czym dowiedzieliśmy się od obsługi, próbując nieświadomie wynieść kilka po zakończeniu spotkania, sugerując się okrzykiem z sali – „Bierzemy flagi na pochód!”), to gro wnieśli sami uczestnicy. I kiedy te nasze symbole narodowe tak majestatycznie falowały, wśród oklasków i euforystycznego poczucia zjednoczenia zacząłem się zastanawiać, dlaczego polska flaga nie pojawia się na wiecach, spotkaniach, kongresach innych partii? Czy stała się ona symbolem tej konkretnej opcji? Czy może dla innych jest zbyt staroświecka, niemodna? Bardzo mnie to uderzyło… Jarosław Kaczyński jak zawsze przemawiał z pamięci. Wezwał wszystkich do tego, by nie rezygnowali i byli gotowi uczynić wszystko, aby doprowadzić do poznania całej prawdy odnośnie Smoleńska, bez względu na to, czyje interesy będzie ona naruszała. Tłum wielokrotnie przerywał przemówienie owacjami na stojąco. Bardzo ważną kwestią, którą poruszył premier Kaczyński było istnienie smoleńskiej lekcji: „nasze państwo nie było w stanie ochronić własnego prezydenta, bo jest słabe. Musimy to zmienić dla nas, dla przyszłych pokoleń i aby spłacić dług wobec tych, których zdradzono o świcie przed wiekami, przed dziesięcioleciami i przed rokiem”. Kolejny mówca, profesor Zdzisław Krasnodębski zaskoczył zgromadzoną publiczność stwierdzeniem, że jeśli będzie trzeba, to „sami ten pomnik na Krakowski Przedmieściu zbudujemy”. Przypominał, że zgromadziliśmy się, bo przede wszystkim pamiętamy i chcemy pamiętać. I że tego nie zmienimy, bez względu na to, kto nas będzie namawiał i jak mocno przekonywał, abyśmy nie analizowali przeszłości, lecz wybrali przyszłość, modernizację, postęp. „My wiemy, że pamięć jest warunkiem pomyślnej przyszłości” – podsumował, stwierdzając jednocześnie, że to minimum, które powinniśmy robić, i że wynika to z obowiązku każdego Polaka. Profesor domagał się prawdziwego, a nie pozorowanego śledztwa i ubolewał nad tym, że nie miał pojęcia o tym, że „tak wygląda państwo polskie”, w którym w taki sposób wysyła się polskiego Prezydenta, jego małżonkę i pozostałych ludzi na śmierć. Z sali dało się słyszeć okrzyki „hańba!”. Według Krasnodębskiego najlepszym pomnikiem, który powinniśmy postawić śp. Lechowi Kaczyńskiemu będzie Państwo Polskie jego marzeń. W tym miejscu profesor wymienił wiele pięknych cech takiego państwa, wielokrotnie przerywając swoje wypowiedzi z powodu burzy oklasków, którymi był zasypywany. Swoje wystąpienie profesor zakończył wezwaniem do organizowania się, solidarnego reagowania na kłamstwo i podążania śladami wizji Lecha Kaczyńskiego. Ostatni przemawiał były Szef Gabinetu Prezydenta RP – Maciej Łopiński. Przypomniał nam, że zgromadziliśmy się, aby wypełnić testament nieżyjącego Prezydenta, a szczególnie dwa niezwykle istotne jego elementy – patriotyzm i państwo. Minister przeczytał projekt deklaracji ideowej ruchu społecznego im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który został przyjęty gromkimi brawami i skandowaniem imienia śp. Prezydenta. Dość zabawne wydarzenie miało miejsce na zakończenie wystąpienia Macieja Łopińskiego. Zaproponował on, zapewne trzymając się scenariusza, abyśmy wszyscy razem, jeszcze raz odśpiewali Mazurka Dąbrowskiego, mimo tego, że zgromadzeni uczestnicy wykonali hymn Polski spontanicznie po przemówieniu Jarosława Kaczyńskiego.

Przed szatnią wiły się olbrzymie kolejki. Grupa dziewcząt robiła sobie pamiątkowe zdjęcia z Januszem „Siarą” Rewińskim. Co rusz mijaliśmy posłów, ministrów i osoby kojarzone z Prawem i Sprawiedliwością. Kiedy wyszliśmy z Sali Kongresowej kilkutysięczny pochód właśnie rozpoczynał marsz. Pędem ruszyliśmy w kierunku placu przed PKiN, gdzie stały zaparkowane autobusy, aby wziąć białostockie transparenty. Kilka dni po uroczystościach w Warszawie przeczytałem, że według policji do stolicy przyjechało dokładnie 88 autokarów. Parking, na który dotarliśmy był zastawiony autobusami wzdłuż i wszerz. W jednym tylko rzędzie naliczyłem ich około 40. Mam nadzieję, że stołeczna policja wzięła pod uwagę w swoich obliczeniach m.in. dość pokaźną ilość autobusów zaparkowanych obok i wzdłuż Wybrzeża Gdańskiego, tam, gdzie my się zatrzymaliśmy. Nie wspominam już o innych parkingach w centrum i w pobliżu miejsca uroczystości. Jeśli liczba autobusów jest tak samo precyzyjna, jak liczba uczestników, z których każdy przyniósł ponad 1 kg zniczy, to nie ma sensu dalej nad tym faktem dywagować. Wracając do głównego wątku - okazało się, że transparenty już ktoś przytomnie na pochód zabrał, nic nie mówiąc reszcie grupy. Ruszyliśmy w pogoni za przemarszem, kierując się na skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Niezmiennie w biało-czerwonych opaskach i z flagami w rękach. Absolutnie młodzi, wykształceni i na dodatek z dużych ośrodków. A że wszyscy wiedzą, z jakiego regionu Polski pochodzą najładniejsze dziewczyny, to nie muszę dodawać, że określenie „piękni” też dobrze opisywało naszą pięcioosobową grupę. Zbliżaliśmy się do skrzyżowania ulicy Świętokrzyskiej z Placem Powstańców Warszawy. Zatrzymało nas czerwone światło. Tuż przed nami stało dwóch młodych chłopaków w eleganckich sportowych strojach i modną tej wiosny opalenizną. Zajadali się hamburgerami lub kebabami. Po drugiej stronie jezdni pokładała się ze śmiechu grupa ich kolegów, którzy wyciągając telefony komórkowe krzyczeli: „Pogadaj z obrońcami! Zdjęcie z obrońcami!”. Zapaliło się zielone. Ruszyliśmy. Oni przed nami. Pewni siebie. W końcu są po „właściwej, poprawnej stronie”. I wtedy któraś z dziewczyn, bodajże Iza powiedziała – „zróbmy sobie zdjęcie z lemingami”. Szedłem z tyłu i nie widziałem miny chłopaka, który został o to zapytany wprost – czy możemy sobie zrobić z Tobą, z Wami zdjęcie? Bez śmiechów i ironii. Zwykła prośba. Kolejna dziewczyna już wybiegła z aparatem przed grupę gotowa by czynić swą powinność. Tymczasem jeszcze kilka chwil temu tak odważni chojracy kulili się w sobie pod naporem próśb o zrobienie z nimi pamiątkowej fotografii. „Bo jestem taki przystojny?” – zapytał jeden z nich. Dziewczyny spojrzały na niego w sposób, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. I znowu okazało się, jak fasadowe jest to poczucie siły, dominacji, bycia w większości. Po kilku zwykłych pytaniach, zadawanych przez drobne niewiasty z flagami w rękach jeden z chłopaków nie wytrzymał i zwyczajnie się zatrzymał, odłączając się od grupy. Po kilku krokach pękli następni. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, jak szybko ci aroganccy, młodzi ludzie zostali sprowadzeni do parteru przez grupę kilku dziewczyn. Co takiego się wydarzyło? To oni w szyderczy sposób podsumowali nas, jako „obrońców”, tylko dlatego, że nieśliśmy polskie flagi. To oni chcieli robić sobie zdjęcia z nami, tak jak się fotografuje okazy w zoo. I to oni zginęli od miecza, którym wojowali, mimo że nikt im samowolnie zdjęć nie robił, a jedynie kulturalnie zapytywał o takową możliwość. A stało się tak, bo osadzone na solidnym fundamencie przekonania i wartości, które dają poczucie pewności siebie w starciu z nijakim, bezkształtnym i suflowanym przez medialne autorytety wzorcem zachowań, który autorytatywnie określa, co jest trendy, a co nie, są jak ten sławny Sprite, który zawsze wygrywa z pragnieniem. Po prostu pragnienie nie ma szans. Doświadczyłem tego niejednokrotnie. To my jesteśmy tymi, którzy dążą do poznania Prawdy, a swoje wątpliwości opieramy na konkretnych, racjonalnych przesłankach. Po drugiej stronie jest bateria słów, których prędkość wypowiadania ma zakamuflować rodzące się w środku poczucie niepewności, że nie wiem, jak na to pytanie, zarzut, sformułowanie odpowiedzieć. W 1982 roku ksiądz Jerzy Popiełuszko mówił: „Prawda zawsze jest zwięzła, a kłamstwo owija się w wielomówstwo”. Czyż nie doświadczamy tego po prawie 30 latach?

Dogoniliśmy pochód na rogu Świętokrzyskiej i Krakowskiego Przedmieścia, tuż obok hołubionego przez ratusz lokalu „Nowy Wspaniały Świat” Krytyki Politycznej. Staliśmy w oczekiwaniu na zielone światło, kiedy obok mnie padły następujące słowa: „Nie rozumiem, o co tu chodzi…”. Odwróciłem się do ich adresata, wysokiego, młodego mężczyzny w czarnym płaszczu. „Słyszał Pan o dziesiątym kwietnia?” – zapytałem. „No oczywiście” – podjął rozmowę. „Myślę, że to wyczerpuje odpowiedź na Pańskie pytanie i zamyka dyskusję” – weszliśmy na przejście dla pieszych. „Wręcz przeciwnie” – zauważył – „to otwiera pole do dyskusji.”. Cóż, miał rację. Rozmawialiśmy prawie godzinę, czasem tylko we dwóch, potem w trójkę, nierzadko w większej grupie. Było zimno, choć świeciło słońce. Przegapiłem przemówienia, puszczanie balonów i wszystkie uroczystości pod Pałacem, tylko po to, aby dowiedzieć się, dlaczego młody student historii całym sercem wspiera obecny rząd. Tłumaczył mi, że próbujemy doprowadzić do wygnania ze sceny politycznej najbardziej fantastycznych elit, jakimi Polska została obdarzona po 1989 roku. Zapytany o to, by wymienił przynajmniej pięciu przedstawicieli tych zbawicieli narodu dramatycznie zadarł głowę do góry, co uczestniczący w tym etapie rozmowy mężczyzna w średnim wieku skwitował sarkastycznym stwierdzeniem, aby „nie wymyślał i nie bujał w obłokach, tylko wyliczał”. Wymienił cztery nazwiska: Mężydło, Borusewicz, Komorowski i Tusk. Piękne opozycyjne karty. Zapytany o to, czy nie uważa, że o tym, jaką w rzeczywistości elitę reprezentuje Bronisław Komorowski świadczy na przykład fakt, że jako jedyny głosował przeciwko rozwiązaniu WSI przyznał, że to rzeczywiście niezrozumiałe. Tak samo niezrozumiałe było dla młodego adepta historii to, jakimi doradcami otoczył się prezydent RP. Niemniej jednak nie mąciło to na dłużej poczucia jego bezgranicznego zaufania. Rozmowa z tym młodym chłopakiem dała mi wiele do myślenia, bo reprezentował on znacznie większą grupę ludzi, która żyje w błogiej nieświadomości na temat otaczającej nas rzeczywistości. Nic nie wiedział o początkach grupy ITI, zapisał sobie w telefonie, że ma wpisać w Google hasło: „jak powstało TVN”. Nie słyszał o rezygnacji śp. Jana Wejcherta i Mariusza Waltera z funkcji członków Rady Nadzorczej TVN S.A. tuż przed wejściem w życie nowelizacji ustawy lustracyjnej z 2007 roku, która obligowała członków zarządów i rad nadzorczych osób prawnych, które uzyskały koncesję na rozpowszechnianie programów radiowych i telewizyjnych do złożenia oświadczenia lustracyjnego. Ustawa wchodziła w życie 15 marca 2007 roku, założyciele TVN wycofali się 26 lutego. Nie znał historii początków Gazety Wyborczej. Nie kojarzył książki Stanisława Remuszki „Gazeta Wyborcza. Początki i okolice” ani „Michnikowszczyzny” Ziemkiewicza. Wszystkie moje wywody dotyczące wydarzeń w Polsce po 1945 roku, ze szczególnym naciskiem na ostatnie 30 lat skwitował stwierdzeniem, że „przerabiamy na studiach dopiero XX-lecie międzywojenne”. „Cóż, najciekawsze przed Tobą” – odparłem nie bez dozy smutku. O jego podziwie dla Okrągłego Stołu nawet nie będę wspominał. Najciekawsze i jednocześnie najbardziej smutne były rozmowy o katastrofie sprzed roku. Na samym początku próbował mnie wciągnąć w oczywistą pułapkę udowadniania, dlaczego to był zamach. To symptomatyczne, że robią tak prawie wszyscy stronnicy Platformy Obywatelskiej. Każą sobie wyjaśniać, dlaczego samolot spadł. I kiedy niezdający sobie sprawy z ich intencji szczerzy rozmówcy zaczną mówić o fałszywych latarniach, bombie próżniowej, strzałach itd. to otwiera się puszka Pandory. Tysiące pytań, wątpliwości, sugestii, ironii, niedopowiedzeń i etykieta oszołoma pod banderą teorii spiskowych. „Nie wiem, czy to był zamach, tak samo, jak ty nie wiesz, czy to była katastrofa” – powiedziałem. „Ja wiem, że to nie był zamach, bo wykluczyła to polska prokuratura” – odpowiedział. „Wykluczyła na podstawie czego? Przebadania wraku, oryginałów czarnych skrzynek, sekcji zwłok? Możesz to doprecyzować?” – ripostowałem. Nie mógł. Zgodził się ze mną, że samolot powinien być w Polsce, zabezpieczony jako główny dowód. Zgodził się ze mną, że ten wrak, gnijący od roku na rosyjskiej ziemi tak naprawdę uosabia stan naszego państwa. Zgodził się, że powinniśmy walczyć o czarne skrzynki. Wokół nas zgromadziło się sporo ludzi. Niektórzy niepotrzebnie zbyt emocjonalnie reagowali, krzycząc na niego, o Tusku i tchórzach i zabitych patriotach. Nie tak, nie tędy droga. „Czy według Ciebie państwo polskie zdało egzamin w obliczu 10 kwietnia?” – zapytałem. „No to była sytuacja bez precedensu” – zaczął. „Tak albo nie” – przerwałem mu – „zdało, czy nie?”. „Ale tak nie można, bo to była zupełnie nowa sytuacja” – próbował uciec od odpowiedzi, która, jak się okazało i dla niego była oczywista. „Ja potrafię odpowiedzieć jednym słowem, nie muszę tego opakowywać w długie wywody; tak czy nie?”. Widać było, że jest speszony. „Ok., tu się z Tobą zgodzę, państwo polskie nie zdało tego egzaminu” – przyznał niemalże wbrew sobie. „To weź polską flagę i chodź z nami, bo my tam jesteśmy też z tego powodu” – powiedziałem. Tego zrobić nie chciał. Kilka chwil później powiedział, że premier Tusk robi wszystko, co w jego mocy, że bywał na spotkaniach, dotyczących katastrofy, że jest spowinowacony z rodzinami ofiar, nie powiedział z jakimi. Że trzeba zaufać. „Załóżmy, że to była zwykła katastrofa, nieszczęśliwy wypadek, splot wielu niefortunnych okoliczności” – zacząłem. „Dlaczego zatem od samego początku mamy do czynienia z potężną machiną dezinformacji, mataczeniem, przetrzymywaniem i niszczeniem dowodów? Jeśli to nie było zamach, w jakim celu Federacja Rosyjska robi wszystko, abyśmy sądzili, że coś ukrywa, że coś tu jest nie tak? Czy nie powinni działać absolutnie otwarcie, aby odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia? A przecież tak się nie dzieje” – pytałem. „Bo tam jest zawsze bałagan, bo to Rosja” – odpowiadał niepewnie. „A co byśmy mieli zrobić, gdyby się okazało, że było inaczej?” – podniósł za moment. Westchnąłem. Rozmawialiśmy jeszcze o sierpniu 2008 w Tbilisi, o polityce jagiellońskiej, o silnej pozycji Polski w tej części Europy. On nie dopuszczał myśli, że nasz kraj może być traktowany na równi z Berlinem albo Paryżem. Ustawiał nas zawsze w drugim szeregu, w drugiej lidze. My nie mogliśmy być liderem u siebie. Ilu Polaków ma wciąż ten kompleks niższości? Kiedy się żegnaliśmy, zauważyłem, że trzyma w ręku egzemplarz „Alfabetu Urbana”. I pomimo tego, że być może nasza rozmowa nic nie zmieni w jego postrzeganiu rzeczywistości to jednak jest nadzieja. Nadzieja na to, że kiedy uda się przebić do tej ogromnej masy nieświadomych przeszłości i teraźniejszości ludzi, to cały ten teatr runie, jak przysłowiowy domek z kart. Bo nie może być inaczej. Życie w kłamstwie upokarza.

Zdzwoniłem się z moimi znajomymi z Gdańska. Stali pod sceną na Placu Zamkowym. Przed Pałacem Prezydenckim podpisałem petycję pod projektem ustawy antyaborcyjnej. Ktoś dał mi ulotkę informująca o pomyśle Pomnika Światła, który miałby powstać w miejscu, gdzie stały setki zniczy. Idea piękna i znana od co najmniej października. Szkoda tylko, że taki pomnik będzie można „zrzucić” jednym pstryknięciem włącznika prądu. Np. każdego 10-tego. Albo gdy ktoś „z zachodu” będzie stolicę wizytował. Jeśli ten pomnik to pierwszy krok, klin – to świetnie. Ale to nie jest trwałe upamiętnienie. Polacy, którzy zginęli rok temu pod Smoleńskiem zasługują na coś, co będzie trwało zarówno w dzień, jak i w nocy, bez względu na to, czy ktoś łaskawie pstryknie włącznikiem z pozycji „Off” na „On”. No chyba, że dajemy wiarę w bezgraniczną, dobrą wolę tych, którzy będą trzymali łapę na tym pstryczku. O tym, że po 96 punktach świetlnych zamontowanych w chodniku będzie można chodzić nie wspominam.

Dotarłem na Plac Zamkowy. Trwał koncert. Znalazłem swoją grupę, opowiedziałem im o wydarzeniach w Sali Kongresowej, wysłuchałem ich relacji z wydarzeń przed Pałacem. Zaczynało się robić zimno. Zbliżała się godzina 19. Postanowiliśmy ruszyć do Archikatedry św. Jana Chrzciciela, wierząc, że uda się nam wejść do środka - w końcu mieliśmy jeszcze dobrych 20 minut. Niestety, utknęliśmy gdzieś w olbrzymim tłumie na ulicy Świętojańskiej. Postanowiłem szybko podrzucić swoją książkę i kilka innych drobiazgów do stojącego nieopodal autobusu, nie chciałem, aby cokolwiek mi przeszkadzało w trakcie wieczornego Marszu Pamięci. Przejście do autokaru zajęło mi kilka minut. Nasz kierowca wyraził nadzieję, że może uda się nam wrócić wcześniej, niż o ustalonej 22.30. W odpowiedzi wyraziłem swoje powątpiewanie. Kiedy wróciłem, moim oczom ukazał się olbrzymi tłum ludzi ginący w uliczce prowadzącej do Archikatedry i wylewający się na Plac Zamkowy. Nie miałem szans, aby przedostać się do opuszczonej przed 10 minutami grupy. W trakcie nabożeństwa ilość ludzi systematycznie się zwiększała. Kiedy po Mszy Św. wszyscy pojawili się przed Zamkiem Królewskim plac był całkowicie zajęty. Naiwnością jest wierzyć i powtarzać propagandowe hasła o tym, że w wieczornej części uczestniczyło ok. 7 tyś osób. Zainteresowanych zachęcam do samodzielnej analizy – proszę obliczyć powierzchnię Placu Zamkowego i oszacować liczbę uczestników przy założeniu, że na jednym metrze kwadratowym znajdują się średnio cztery dorosłe osoby. Do tego trzeba dodać tych, którzy nie brali udziału w przemarszu, tylko czekali w okolicach Pałacu Prezydenckiego.

Przed wyruszeniem Marszu Pamięci na Placu Zamkowym tysiące gardeł, równym głosem skandowało hasła „Dosyć kłamstwa!”, „Chcemy prawdy!”, „Tu jest Polska!”, „Cała prawda o Smoleńsku!”. Tłum wysłał również klarowne przesłanie pod adresem aktualnego rządu, sugerując panom Tuskowi i Schetynie wyjazd do Berlina. Nie brakowało okrzyków „Rząd pod sąd!” oraz „Lepiej być moherem, niż Tuska frajerem”. Niesamowite było to poczucie potężnej zbiorowości, wyrażane dudniącym głosem w sercu stolicy. Na wieży Zamku Królewskiego ktoś machał polską flagą. Odśpiewaliśmy hymn. Jakiś ksiądz z dostępem do urządzeń nagłaśniających zaintonował „Z dawna Polski tyś Królową”, chwilę potem rytmicznie powtarzaliśmy kolejne wersy pięknego utworu „My chcemy Boga”. A wszystko wśród tysięcy biało-czerwonych, łopoczących na wietrze flag, wśród setek transparentów i pospiesznie zapalanych pochodni, lampek i zniczy. Przedarłem się na czoło formującego się pochodu, stanąłem na słupku, który oddzielał Plac Zamkowy od jezdni i patrzyłem na ten bezkresny, budzący respekt tłum. Człowiek na człowieku, flaga na fladze, transparent na transparencie. Tysiące, dziesiątki tysięcy. Byłem w stolicy w lutym, w styczniu, w grudniu i w październiku, uczestnicząc w Marszach Pamięci. Nigdy nie widziałem takiego ogromu masy ludzkiej. Stałem autentycznie oniemiały. I wtedy ruszyli.

Tuż obok kościoła pw. Św. Anny stał wóz transmisyjny telewizji TVN. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo kiedy czoło pochodu doszło do tego punktu ludzie zaczęli niewyobrażalnie głośno krzyczeć „Precz z TVN!”. To był wręcz ryk. Miałem wrażenie, że zaraz rozszarpią to auto. Ciekawe, czy „Fakty” albo inny program tej stacji wyemitował to nagranie? Z każdej strony mijali mnie ludzie. Tuż obok przeszedł Rafał Ziemkiewicz z zapalonym zniczem. Wypatrywałem swojego transparentu. Uderzał mnie fakt olbrzymiej ilości młodzieży. To oni zadbali o sprzęt nagłaśniający, to oni skandowali hasła, które powtarzał tłum, to oni szli z najostrzejszymi transparentami. Młode mohery. W pewnej chwili miałem wrażenie, że minęli mnie wszyscy uczestnicy. Zdziwiony już chciałem ruszyć za pochodem, gdy nagle pojawiła się jego druga fala, tym razem prowadzona przez księdza odmawiającego Drogę Krzyżową. I znowu morze ludzi. W pewnej chwili zobaczyłem coś niesamowitego. Długą, jak się później okazało na 40 metrów polską flagę niesioną przez uczestników przemarszu. Zeskoczyłem ze słupka, przecisnąłem się przez gęstwinę ludzi i już po chwili szedłem, pomagając w niesieniu tego drogiego nam symbolu. Ostrzegaliśmy się nawzajem przed różnymi przeszkodami na drodze, na które można było wpaść idąc gęsiego. To był piękny widok. Olbrzymia, biało – czerwona powierzchnia, której koniec ginął gdzieś daleko za mną, trzymana przez Polaków w każdym wieku. Póki są w tym kraju ludzie, którzy rozumieją, dlaczego takie coś ma sens, póty nie wszystko stracone. W kieszeni wibrował mi telefon. Moi znajomi stali niedaleko, jak się okazało nie rozłożyli transparentu, dlatego ich nie wypatrzyłem. Wszedłem pod flagę, aby przejść na druga stronę. Wszedłem i zamarłem. Siedziałem przykucnięty i patrzyłem na przesuwające się nade mną dwukolorowe płótno. Widziałem dziesiątki nóg, które powoli, jednostajnie maszerowały w kierunku Pałacu Prezydenckiego. Czasem mignął zapalony znicz. Tam, na dole, pomimo tego, że byłem otoczony przez tysiące osób miałem wrażenie odrealnionego poczucia samotności, niewidocznego bycia w centrum. Tylko stukot butów i cichy głos modlitwy. Tu jest Polska.

Udało się nam dojść prawie do pomnika Mickiewicza. Dalej nie było możliwości ruchu. Nie słyszałem niczego spod Pałacu Prezydenckiego. Nie było odpowiedniego nagłośnienia. Ktoś za nami zaczął przez megafon śpiewać „Święty Boże, Święty Mocny”. Na fasadzie budynku stojącego na rogu ulic Trębackiej i Krakowskiego Przedmieścia wyświetlone było zdjęcie Pary Prezydenckiej. To niesamowite, ale w tym nieopisanym tłumie kilka metrów dalej wypatrzyłem znajome małżeństwo z Gdańska; pewnie gdybyśmy się umówili, to nie dalibyśmy rady tak łatwo się spotkać. Nieźle. Zaczęliśmy śpiewać „Boże coś Polskę”. Wszyscy wokół mnie, bez wyjątku kończyli tą przyprawiającą o dreszcze pieśń słowami „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie!”. Mężczyzna stojący za mną zaczął przekazywać sąsiadom informacje na temat kapitana Protasiuka. O awarii autopilota w czasie lotu z Haiti, o tym, że przez 14 godzin ręcznie prowadził Tuplowa w ciężkich warunkach, o tym, jakim był fantastycznym pilotem, i jaką estymą cieszył się wśród kolegów z zagranicy. Prawdziwy, polski as przestworzy. To prawda. Wybrał służbę Ojczyźnie i polski mundur zamiast intratnych kontraktów w komercyjnych liniach lotniczych. Jestem pewien, że zrobił wszystko, aby uratować swoich pasażerów. Ale już po kilku godzinach 10 kwietnia 2010 wszystkie media powtarzały informację o błędzie pilota. I do dziś w przestrzeni publicznej istnieje wiele opinii, hańbiących dobre imię jego i pozostałych członków załogi. Polska, której służył zostawiła go, ich. W każdym dniu, kiedy wrak naszego samolotu bezpowrotnie osuwa się w otchłań nigdy niezbadanej tajemnicy wbijamy nóż w plecy naszych wczorajszych bohaterów. Udało się wmówić społeczeństwu, że niemożność sprowadzenia do Polski naszego Air Force One, naszych czarnych skrzynek, naszych telefonów satelitarnych – jest czymś naturalnym. Udało się przekonać, że walka o to, by bronić honoru polskiego oficera nie ma znaczenia w obliczu „ocieplenia stosunków”. Zdradziliśmy Cię majorze Protasiuk. Ciebie i wszystkich na pokładzie tego samolotu. I zdradzamy Was każdego dnia, w którym godzimy się na to, co się dzieje ze śledztwem, wrakiem, dowodami. Tak – to zwykła, ordynarna zdrada.

Kiedy doszliśmy pod Pałac Prezydencki usłyszeliśmy komunikat, że zgromadzenie kończy się o godzinie 22. Uzbrojeni policjanci wciąż pilnowali zniczy i barierek. Kilka osób z tłumu krzyczało „Chodźcie z nami” w kierunku funkcjonariuszy. Ktoś nazwał ich zomowcami. Zamieniłem kilka słów ze spotkanymi znajomymi. Zadzwonił telefon. Czy możemy zabrać do Trójmiasta pana Śniadka? Tak, jest wolne miejsce. Zbiórka o 22.30 pod Kolumną Zygmunta. Postanowiłem zanieść do autobusu transparent i sprawdzić, czy przypadkiem uczestnicy naszego wyjazdu już w nim nie siedzą. Skręciłem w stronę Kościoła Seminaryjnego. Po kilku krokach oniemiałem. Tylu furgonetek policyjnych jeszcze nie widziałem. Maszerowałem ulicą, która biegnie równolegle do Krakowskiego Przedmieścia i liczyłem niebieskie Volkswageny. Razem z opancerzonymi transporterami i samochodami z armatkami wodnymi było ich ponad 60. Zaparkowane zderzak w zderzak, w zaułkach, na placach, wśród drzew. Szedłem pomiędzy nimi z długimi kijkami, łapiąc co chwila znudzone spojrzenia policjantów – kierowców. Potężna siła ukryta tuż za rogiem. Na szczęście do niczego się nie przydała. Ta ilość budziła niepokój. Dotarłem do autobusu. Nikogo jeszcze nie było. Pędem wróciłem pod Pałac. Tym razem z głośników płynął głos Ewy Stankiewicz, która przedstawiała postulaty Stowarzyszenia Solidarni 2010. Kto by przypuszczał, że w następnym tygodniu namiot Solidarnych zostanie spacyfikowany przez Straż Miejską, która wyśle jednego z uczestników do szpitala z urazem kręgosłupa? Kto by uwierzył, że strażnicy miejscy będą strzegli tulipanów przed tymi, którzy je przynieśli, aby służby porządkowe mogły je pozbierać z chodników przed Pałacem? Wtedy chyba nikomu nie przychodziło to do głowy. Pożegnałem się ze znajomymi, którzy zostawali na Krakowskim Przedmieściu. Odchodząc widziałem, jak jacyś prowokatorzy zaczęli się nawzajem wyzywać; jak spod ziemi wyrosło kilka kamer. Kilka dni potem przeczytałem relację, w której autor ubolewał, że nie obeszło się bez incydentów, opatrując swój artykuł zdjęciem owych agresywnych mężczyzn. Ani przez moment nie wątpiłem, że byli podstawieni. Na Krakowskim przez cały dzień panował spokój. Czas wracać do Trójmiasta.

W autobusie podziękowałem wszystkim za udział w tym ważnym wydarzeniu. Jeden z uczestników poprosił o mikrofon i wyraził swoje wyrazy wdzięczności za umożliwienie mu wyjazdu do Warszawy, gdyż bez nas zapewne by go tu nie było. Był młody, tak jak ponad 20 innych pasażerów. Puściliśmy film „10.04.10”. Jednakże chyba wszyscy byli zbyt zmęczeni, by go oglądać. Kiedy po godzinie płyta zacięła się w odtwarzaczu nie rozległo się ani jedno wołanie, gwizd, czy prośba o to, by projekcję wznowić. Wyłączyłem telewizor. Wymieniliśmy jeszcze kilka opinii, dotyczących minionego dnia. Wszyscy byli bardzo podekscytowani, staraliśmy się oszacować liczbę osób. Ktoś opowiedział o tym, że pod Kościołem Seminaryjnym wóz transmisyjny telewizji TVN stał bez powietrza w kołach, a jego kierowca pieklił się, pompując go nożną pompką. Straszny niefart.

Kiedy zasypiałem, zaczynał się 11.04.2011. Przed nami kolejny rok.