sobota, 9 kwietnia 2011

Marcin

Nigdy jeszcze nie czułem się tak wyobcowany jak tego dnia. Od dawna mieszkam już w Niemczech, od niedawna w tym mieście. Dzień zaczął się zwykle – wstałem, przygotowałem sobie śniadanie i siedząc przed komputerem jadłem kanapki popijając sokiem. Na którymś z serwisów pojawiła się, krótka wiadomość: „Samolot prezydencki uległ wypadkowi“. Oho, pomyślałem, kiedy w końcu wymienią tego gruchota. I jak obuchem uderzył mnie nagle sens tej wiadomości, przecież w tym samolocie leciał prezydent. Dalej, zacząłem gorączkowo szukać na innych serwisach, z każdym kolejnym niusem całe pojmowanie świata stawało na głowie. Gdy dotarła do mnie groza tego co się stało, tyle ludzi zginęło. Poczułem się bezradny, jak to się stało, przecież tam byli ludzie, którzy mieli budować ten kraj. Wyszedłem na spacer, był piękny, słoneczny dzień. Chciałem być pomiędzy ludźmi, ale ci wokół mnie zachowywali się tak nieadekwatnie, normalnie. Dla nich nic się nie stało. Nigdy jeszcze nie czułem takiej potrzeby bycia wśród swoich jak wtedy, móc porozmawiać o tym co się stało. Ten amalgamat smutku, żalu do świata, przerażenia we mnie sprawiał, że czułem się jak odrętwiały wśród rozradowanego gwaru ludzi dookoła. Solipsystyczność rzeczywistości. Tam przewrócił nam się świat, na tej przeklętej katyńskiej ziemi, a tu obrazek jak z Upadku Ikara Breugela. Matki pokrzykują na dzieci, które wylizują lody czekoladowe z wafelków. Wróciłem do domu, w telewizji pokazują ludzi gromadzących się pod pałacem prezydenckim. Jestem z nimi, z tymi ludźmi, którzy jak ja chcą być razem w tym dniu, w którym nadzieja zginęła zahaczając skrzydłem o brzozę. Dzwonię do mamy, nie potrafimy ogarnąć tego co się stało. I tak już pozostało do dzisiaj.