niedziela, 10 kwietnia 2011
Piechuła
Sobota od zawsze jest dla mnie okazją do odpoczynku. Po długim tygodniu zawsze śpię parę godzin dłużej, budząc się zazwyczaj w okolicach godziny 10:00. Rok temu było inaczej.
Obudziłem się już przed 9:00, postanowiłem jednak nie wstawać i poleżeć sobie jeszcze trochę. W sypialni słyszałem, że któryś z domowników włączył już telewizor.
Nasłuchując jednym uchem zorientowałem się, że jak zawsze w moim domu, telewizor ustawiony jest na któryś z kanałów informacyjnych. Do mojej świadomości dochodziły strzępki słów osób prowadzących telewizyjny program. „Katyń”, „Prezydent”, „Delegacja”… czyli wszystko to, czego można się było spodziewać w dniu obchodów rocznicy Zbrodni Katyńskiej. Przewróciłem się na drugi bok i bez specjalnego entuzjazmu nasłuchiwałem dalej.
„Katyń”, „Smoleńsk”, „samolot”, „problem”, Lech Kaczyński”, „katastrofa” – w pierwszej chwili, zaspany, nie wiedziałem do czego odnoszą się te słowa. Zaczęły pojawiać się jednak coraz częściej. Ktoś w domu krzyknął „Prezydent nie żyje!”. Otworzyłem szeroko oczy. Zerwałem się na równe nogi i wybiegłem przed telewizor.
W TVN24 Jarosław Kuźniar informował właśnie, że doszło do tragicznej w skutkach katastrofy. Wojciech Olejniczak zakrywał twarz. Kuźniarowi łamał się głos. Zdębiałem.
Po chwili przyszło otrzeźwienie – to nie sen, stało się coś naprawdę okropnego. Pierwsze zawodowe hipotezy, jakie przyszły do głowy młodemu adeptowi politologowi zaraz po przebudzeniu, zakładały 3 wersje rozwoju wydarzeń: » albo mamy do czynienia z tragicznym wypadkiem, » albo ktoś właśnie wypowiedział nam wojnę, pozbawiając nas jednocześnie całego wojskowego dowództwa, » albo – co wydawało mi się najmniej prawdopodobne – mamy do czynienia z atakiem terrorystycznym na miarę amerykańskiego WTC.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem był telefon do osoby mi najbliższej, do mojej Anki. Pamiętam, że powiedziałem jej co się stało i przedstawiłem swoje przypuszczenia co do możliwych scenariuszy. Anka była w drodze do pracy, kazałem jej więc na siebie uważać i w razie jakichkolwiek problemów dzwonić bezpośrednio do mnie.
Do południa słuchałem napływających informacji. W pewnym momencie odetchnąłem z ulgą – na pokładzie nie było Jarosława Kaczyńskiego. Ale był jego brat, Prezydent Lech Kaczyński wraz z Marią Kaczyńską. Był Gosiewski, był Putra, był Karpiniuk, była Walentynowicz, był Stasiak. Nie wierzyłem. Po prostu nie mogłem uwierzyć.
By wyrzucić z siebie część emocji szybko opublikowałem na swoim blogu notkę żałobną. Aż do wieczora śledziłem wszystkie pojawiające się doniesienia i spekulacje. 4 podejścia, błąd pilotów, Komorowski przejmuje obowiązki głowy państwa. Wreszcie wieczorem wyszedłem z domu.
Pojechałem po Ankę do pracy, nie chciałem by wracała wtedy sama. Po drodze słyszałem co mówią ludzie. Pewnie było wiele słów o gigantycznej stracie i wielkim szoku, było sporo niedowierzania. Jestem przekonany, że tak właśnie było, ale jest jakoś tak, że w pamięci pozostają nam najdłużej rzeczy najstraszniejsze. Pamiętam młodą dziewczynę, w wieku ok. 18 lat, która przez telefon mówiła do kogoś: „Słyszałaś co się stało w Rosji? No, wreszcie, nie? Musimy to oblać, ha ha ha”.W pamięć wbił mi się także obraz dwóch chłopaków, którzy na cały głos wyrażali swoje niezadowolenie: „Jak to?! Kaczor umarł i przez to ma być zamknięty sklep?! Pffff…”
Po powrocie do domu i pobieżnym przedyskutowaniu sytuacji z Anką pojedliśmy decyzję – następnego dnia z samego rana jedziemy do Warszawy.
Z podróży 11 kwietnia pamiętam znicze palące się na stacji we Włoszczowie, ku czci Przemysława Gosiewskiego.
Pamiętam tłumy ludzi, kwiaty rzucane na ulicę Marszałkowską i niesamowity spokój, pełną godności ciszę, wręcz niewyobrażalną w takim tłumie.
Pamiętam też karawanę. Pamiętam trumnę z Prezydentem Rzeczpospolitej Lechem Kaczyńskim. Można powiedzieć, że to wtedy ostatni raz widziałem tego wielkiego człowieka.
Taki był mój 10 kwietnia – dzień, który trwał dłużej niż dobę.
---------
Wpis pierwotnie opublikowany na:
http://piechula.nowyekran.pl/post/9917,moj-10-kwietnia
Odtworzony tutaj za zgodą Autora.