czwartek, 7 kwietnia 2011

Karusia

To był dzień powrotu z mojej miejscowości do Krakowa. Pakując się, odebrałam telefon.
- Oglądacie telewizję?
- Nie, pakuję się, zaraz wyjeżdżam do Krakowa.
-Była katastrofa, prezydent nie żyje!

Niedowierzanie i trzask telefonu. A potem to już tylko bezrefleksyjne oglądanie relacji z tego, co się stało. Czerwone od płaczu oczy (,,Są takie chwile, kiedy świat się kończy. Świat odchodzi i pozostawia nas z rozszerzonymi oczami i bezradnie opuszczonymi rękami"). A potem podróż autobusem, radio włączone na maxa, potok informacji. I te myśli: ,,mój prezydent nie żyje...". Wszystko docierało do mnie bardzo mocno. Jakby echo historii, o której uczyłam się jeszcze rok temu, przygotowując temat ,,Cień Katynia w stosunkach polsko-rosyjskich". A w końcu czarna flaga wywieszona na Wawelu. Taki osobisty, mały koniec świata. Kiedy umiera ktoś, kogo cenisz i uważasz za autorytet.