piątek, 8 kwietnia 2011

Junona

Mój 10 kwietnia 2010?
Jak opisać dzień, który – mimo zatoczenia pełnego astronomicznego, ziemskiego obrotu – wciąż się we mnie – pozaziemsko - nie skończył. Sklepienie przestrzeni odczuwania, jaka się wtedy z niemym hukiem otworzyła - wciąż jest bardzo, chwilami wręcz przygniatająco nisko. Stygmatyzuje, jak każde pokoleniowe, formacyjne doświadczenie. Bo o tym tu mowa. Poddaję się temu bez walki, z ufnością i pokorą, ale oczywiście trzymam mocno lejce tzw. normalnego życia, spinam codzienne ostrogi, śmieję się często, tańczę, kocham, realizuję życiowe plany. Jedno drugiemu nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, z tego nieprzewidzianego doświadczenia, z przenikania się skrajnych emocji czerpię siłę, motywację, i utwierdzenie, że idę w dobrym kierunku. Często mocno potykając się, ale…idę.
Nie będzie to więc dokładna relacja (za którą podziwiam niektórych, wpisujących się na tym blogu). Po prostu zostawiam tu swój ślad. W tej chwili przetacza się nad Warszawą nocna wichura. Wiatr niespokojny, budzi rozedrganie, trudno je w sobie uciszyć. Postaram się.
Nie będzie to więc żaden opis scenerii intymnego monodramu. Będzie bez rozpisania na szczególiki - o której wstałam, czy i co już zdążyłam zjeść, ile łyków niespiesznej sobotniej kawy wypić, z kim i o czym porozmawiać przez telefon, o czym pomyśleć tego wiosennego poranka, co na ten dzień zaplanować. Tak, myślałam o czymś. Ważnym i konkretnym, ale prywata za chwilę miała się ulotnić, więc i teraz nie ma sensu jej z siebie wypruwać. Tak, miałam coś w planach. Coś ważnego i konkretnego. Odłożyło się w czasie. Pewna cząstka tamtego planu wciąż czeka na spełnienie.
Pilot od telewizora (nawet i to nabierze za chwilę podwójnego znaczenia) i laptop - już uruchomione, z pierwszym po przebudzeniu, codziennie-nieszczęsnym natręctwem, ale tym razem świadomie-wyczekująco. Wiedziałam, że będzie relacja z uroczystości w Katyniu, byłam na nie wewnętrznie „zaprogramowana”  w tej części poranka. Świadomie, planowo, bo tak. Bo jestem z tego Dziadka, i takiej Babci, bo z Mamy i Taty, z tych a nie z innych przywiązań i wartości. Niech to wystarczy za całe „usprawiedliwienie”. Był też osobisty wątek - ktoś ze starszyzny plemiennej pojechał pociągiem do Katynia, czekał już tam na przybycie delegacji z Prezydentem Lechem Kaczyńskim.  Ale to już zupełnie prywatna historia…
Nie pamiętam pierwszych słów z ekranu, które zatrzymały mi oddech. Na pewno były to któreś z tych, wrytych od roku w pamięć poprzez migawki retransmisji, słyszeliśmy je wszyscy – narastającą strużką niepewnych doniesień, aż po – wyrok. Stanęło wszystko. Zamarło. Przecież dosłownie zamarło. Odklejenie od planu dnia, przyklejenie do odbiorników. Rozmowy. Mnóstwo rozmów. W nich jedna myśl :”To się nie dzieje naprawdę”. Zdarzyło się naprawdę. Przeczytałam gdzieś przed chwilą, że „przez sen się nie płacze”. Płacze się. Z koszmarnego snu, samoobronnie wybudza nas często właśnie płacz.  Z koszmaru sobotniego przebudzenia 10 kwietnia – łzy nie wybudziły nas do spokojniejszej jawy.  Potem – szybka organizacja w gronie bliskich i przyjaciół, i – pod Pałac Prezydencki.
I na tym skończę. Uciekając – zgodnie z wolą Gospodarza blogu – od polityki.
Wszyscy wiemy, co się działo potem. Co się dzieje dziś. Ale to też zupełnie inna opowieść… Każdy z nas odczuwa ją inaczej. Niestety, coraz częściej, z każdym dniem, coraz bardziej inaczej.
A ja?
„Jest takie miejsce w moim sercu
Jest puste
Nie wypełnia go miłość
Ani gorycz. Ani nienawiść.
Jest puste
I tak boli”
- To jest mój 10 kwietnia…