piątek, 8 kwietnia 2011
ewa_es
Wychodzę pobiegać. Jest po dziewiątej. W słuchawkach Śniadanie w Trójce (wyjątek, jaki robię dla biegu z mp3). Stoję w drzwiach, gdy złamanym głosem Beata Michniewicz przerywa rozmowę. Przełykam pierwsze łzy. Wybiegam. Automatycznie niemal. Nie umiem tego słuchać w bezruchu. Potrzebuję przestrzeni. Gdzieś trzeba pomieścić to, co nieogarnięte. Trudno się biega, płacząc. Wyuczona ścieżka przesuwa się pod nogami. Kolejne nazwiska. Już nawet nie próbuję wyrównać oddechu. Tysiąc myśli zlewa się w jedną. A ta powraca. Jak refren: „Mój kraj. Moja Polska”. Tyle. Nic więcej. Wszystko. I tak do końca. W domu telefon z nieodebranymi połączeniami. W mokrym ubraniu przez dwie godziny klęczę przed telewizorem. Oddzwaniam. Już wiem. Nie wierzę. Płaczę. Razem. Sama. Do późna. Przez wiele dni jeszcze. Przy kolejnych trumnach na ziemi polskiej składanych. Na mszy, przy pierwszych słowach „Boże, coś Polskę”. Pamiętając o tamtych chwilach sprzed dni, tygodni, miesięcy. Jak tutaj. Trudno się pisze, płacząc.