Spałem. Było po dziesiątej, do drzwi dodzwonił się mój znajomy, odległy ode mnie na co dzień o kilka pięter. W ręku trzymał siatkę z zakupami.
Co mu strzeliło do głowy, żeby mnie budzić w telefonem o ósmej z pytaniem czy czegoś nie potrzebuję bo akurat jest w sklepie!? To jeden głupszych dowcipów jaki można komuś zrobić w weekend - myślałem od kilku chwil.
- Mam dla Ciebie to o co prosiłeś: pieczywo korzenne takie jak lubisz, tu jest ser biały, śmietana i masło. W sumie dziesięć złotych z groszami.
Dobra, nie ma tego złego, śniadanie akurat samo się przyniosło - snułem dalej monodram w głowie.
- Słuchaj, nie uwierzysz co Ci teraz powiem... Prezydent nie żyje! Lądowali we mgle i za trzecim...
Zdanie było dłuższe, zawierało wiele szczegółów, w zasadzie cały czas je wypowiadał kiedy zbierałem się by mu odpowiedzieć ma kolejny głupi wyskok tego poranka. Jedno się tylko nie zgadzało: przejęcie, które malowało się na jego twarzy było autentyczne.
* * *
Taki cholerny banał! Gdy pytał się czy nie potrzebuję czegoś na śniadanie, dwie godziny wcześniej, nic nie zapowiadało katastrofy. Przewracałem się poirytowany na drugi bok. Teraz stałem jak kołek w piżamie z reklamówką w ręku i przelatywały mi przed oczami postacie ludzi, z których działalnością wiązałem duże nadzieje i po prostu... Pstryk! Nie ma! Koniec.
Wiele się tego dnia działo, ale pamiętam dobrze tylko te dwie chwile, kiedy żyli i kiedy ich już nie było.
I nawet tych momentów nie zawdzięczam sobie.